Przejdź do głównej zawartości

Wieść plemienna niesie (ślubne odcinek Któryś Tam)

W niektórych miejscach na Ziemi, dziecko to sprawa całej społeczności, a całe plemię bierze udział w jego wychowaniu.
Nieważne, że dziecko głównie biega wkoło ogniska i woła "umba, umba" albo uciera swoimi ciemnymi rączkami tapiokę na mąkę.
Ja, odkąd biorę ślub, mam wrażenie, że wydarzenie to rzutuje na całą moją rodzinę, znajomych, dom, miasteczko, nawet na ulicę.

Od bagatela parunastu miesięcy jestem definiowana przez ślub.
"O, to Magda. Magda bierze ślub w czerwcu"
"O, byłaś na weselu? Nasza Magda też bierze ślub w tym roku".
"O, ty chyba też niedługo wychodzisz za mąż, prawda?"
O, tak.
Tak to wygląda.
Wcale mnie nie to drażni, nie męczy, nie denerwuje.
Chętnie odpowiadam na wszystkie pytania, ochoczo mówię, że na głowie będę mieć wianek, a zabawę u Szelca, nie kryję się też z sukienką - pokazuję ją wszem i wobec, choć nie na sobie.

Dla mnie organizacja ślubu i sam fakt podjęcia się:
a) zamążpójścia,
b) zaplanowania i urządzenia wesela
jest głębokim szokiem i niespodzianką i tylko mi się wydaje, że każdy na mój komunikat: "Idę za mąż" powie, "Jeeezu, naprawdę? Przecież miałaś być starą panną!".
Ale nie.
Nikt tak nie mówi, nikt się nie dziwi.
Dziwne.
Jedynie ci, którzy mnie dobrze znają, zareagowali odpowiednio.
Dla reszty wydaje się to znormalnieniem, pójściem po rozum do głowy, naturalną koleją rzeczy i tykaniem zegara biologicznego (już od razu myślą, że zacznę jeść kotlety nie z cieciorki i rozkładać nogi na porodówce).
No i sprawą dla całego plemienia.

Miasteczko jakby ożyło, pokryło się cienką warstwą rozmów, plotek, dociekań i domysłów.
Wszyscy wiedzą, gdzie mamy wesele, uliczni grajkowie śpiewają pieśń pt." Wesele na 90 osób", psy obsikujące rynny szczekają, że wesele jest bez dzieci.
Wiedzą panie w spożywczaku, wiedzą panie w piekarni, wie nawet pani z parkingu.
Jedne pytają o wódkę, inne o liczbę gości, pani z parkingu martwi się temperaturą, tym, czy goście nie zmokną i czy pogoda dopisze.
Moja siostra, uchodząc za mój osobisty sobowtór, nękana jest na mieście gratulacjami i uśmiechami.
Wszystkie ciotki, klotki, kuzynki, koleżanki głowią się jakie kupić sukienki, bo przecież nie czarne, nie białe, najlepiej letnie, bo lato i głowią się, jakie książki temu najduchowi małemu, idącemu za mąż mają kupić.

Ale najbardziej, najbardziej ślubnym nastrojem tętnią nasze rodzinne domostwa.
Domy, które prześcigują się w remontach, malowaniach, zmianach.
U Mateusza ma to formę w miarę spokojną.
U mnie przybrało formę wariactwa, jak zwykle.
Rodzice napędzają się tym, co zasłyszą od znajomych, którzy wydali swą dziatwę za mąż.

Mama już się martwi, bo tyle się nasłyszała o rodzicielskim błogosławieństwie, o formułkach i zaklęciach i o nas, klękających pokornie przed rodzicami, że oczy wyszły jej z orbit. Jeszcze bardziej jej wyszły, kiedy usłyszała opowieści koleżanki, że błogosławieństwo to sprawa całego plemienia i że całe plemię schodzi się wówczas do domu, ogląda, obserwuje, chodzi i zagląda, robiąc sztuczny tłum.
"Ale któż niby do nas przyjdzie?" - zapytałam powątpiewająco, siorbiąc głośno wyciśnięty sok z jabłek i buraka.
"Wszyscy!" - oznajmiła mama z pasją w oczach i przerażeniem w głosie.
Więc ja, jak to ja, z moją bujną wyobraźnią, snuję już sobie wizje jak to drzwiami i oknami wlewają się do naszej chatynki wujki, sąsiedzi, konie sąsiadów, trolle i krasnoludki, okoliczni wędkarze, zwolennicy ekologii i antagoniści 500 plus, policjanci i nauczyciele, psy ze schroniska i moje znajome dzieci strzelające głośno owocowymi gumami do żucia. Tymi moimi błyszczącymi oczkami widzę w głowie, jak nasz sierściasty pies z nadwagą plącze się pod nogami, a łowna kotka ze zwinnością kuguara poluje na ludzi ze schodów. Jak ja i Mateusz klęczymy ze wzrokiem wbitym w jasne panele, a wkoło nas rośnie krąg wtajemniczonych, podczas gdy drugi krąg eksploruje nasze podwórko.

Podwórko również spędza rodzicom sen z powiek, wszak uwidziało im się, że Każdy z Wszystkich ruszy w podróż dookoła naszego domu.
"Ale kto, mamo, kto?" - pytam więc znów.
"No, Wszyscy!".
Problemem numer 1 stało się więc nasze podwórko. 
A raczej prywatny, swojski podwórkowy bajzel, który szybko i sprytnie został ukryty w altanie, acz powstała obawa, że altana może przecież zostać przez Ludzi odkryta.
Przez dwa wieczory mój tato głowił się, jak zmyślnie ukryć domową burdelownię, aż wymyślił.
Zasłoni przejście do komnaty tajemnic kwietnikiem. Kwietnik będzie stał, odwracał uwagę kwiatkami spływającymi kaskadą i zniechęcał do dalszych podboi.
Niestety kwietnik łatwo można przenieść, ba - można też i obejść kto bystrzejszy lub szczuplejszy, wobec czego tato kolejne cztery dni, kiedy wydłubywał na kolanach trawę z kostki brukowej (kolejna inspiracja przyniesiona od znajomych, wydających za mąż) myślał, czym stabilnym, dużym i ciężkim zabarykadować przejście.
"Już wiem!" - rzucił ochoczo między malowaniem boazerii na biało, komody na brązowo, a między sprzątaniem przez mamę tarasu z polnych myszek, które namiętnie i co noc przynosi nam kotka.
"Zatarasujemy je rusztowaniem, postawimy na nim trzy ciężkie drewniane doniczki z kwiatami i nikt tamtędy nie przejdzie".
Ta dam. Przepis na znikające przejście odkryty. 
Acz spotkał się ze sprawdzaniem czy jego źrenice są reagujące, a głowa niezbyt nagrzana słońcem.
Zamiast tego rodzice mierzą listewki, wołają specjalistów od bram i elektryki, zamawiają białe balony i dmuchają je na próbę, wystawiając swoje płuca na cierpliwość.
Mama biadoli, że na mój triumfalny powrót ze szkoły policyjnej we wrześniu 2016 wydmuchały z A.  płuca powołując do życia 44 kolorowe balony i że z tego powodu dziś mają już żałośnie puste pęcherzyki płucne i nie wyduszą z siebie ani odrobiny powietrza.
Popołudnia i wieczory upływają więc moim rodzicom na sprzątaniu, doglądaniu, kupowaniu, kombinowaniu.

Podłużne donice z barwnymi kwiatkami kołyszą się dostojnie na tarasie.
Myszy i nornice Kiarki są regularnie usuwane sprzed drzwi.
Drzwi wejściowe lśnią od farby, klamki wciąż nie ma na swoim miejscu. Jak to w domu wariatów ;)))
Zniknęła samotna kostka brukowa podtrzymująca zepsutą bramkę, pojawiły się w zamian zaczepki na czerwony dywan.
Specjaliści od transportu, CIA, BOA i FBI ustalają, w których miejscach relacji Dom-Kościół mogą się pojawić tzw. bramy i że oprócz pelerynki zakrywającej odkryte plecy, przezroczystej parasolki (*w przypadku deszczu, mżawki i innych historii pogodowych) i obrączek musimy zaopatrzyć się we podzwaniające radośnie flaszki.
W moim pokoju (albo odkąd nasza kotka okociła się w mojej białej szafie - w pokoju Kiary) znikają kolejno stojące wieszaki z rzędami ubrań, wynoszone są sprzęty do ćwiczeń, odgruzowywane kąty.
Jeden pająk spuszcza się samotnie z sufitu, licząc na odrobinę ciepłego przyjęcia, skoro przywędrował do środka z wysprzątanego tarasu.
Okna lśnią, a ptaki się o nie zabijają, dom wygląda jakby wpadła do niego ekipa z Dom nie do poznania, wszyscy mają podkowy pod oczami i ból pleców.

A ja?
Ja codziennie zajmuję się planowaniem i układaniem planu ślubnego, choć siedzę głównie w mieszkaniowym centrum dowodzenia i kieruję swoim sztabem mym słodkim skrzeczącym głosikiem, wszak tuż przed ślubem złapałam zapalenie tchawicy.
Staram się wysypiać, nie pić kawy, masować okolice oczu, żeby wypędzić sińce.
Biorę leki, płuczę gardło, uciekam od zimnych napoi.
Po raz pierwszy od dwóch lat poczułam przypływ lata. Porzuciłam nawet flanelowe spodnie od piżamy, śpię w krótkiej piżamce w liski i nie mam termoaktywnych majtek z golfem. Nie zakładam na noc skarpetek. Z powodu gorąca wkradającego się do mieszkania, moczę nogi w wodzie z solą i zasypiam przy otwartym oknie (truchlejąc na myśl o pająkach).
Śnię o ucieczce kajakiem przez zamek, o tygrysach, o wakacjach.

Czytam boskie thrillery i wreszcie dałam sobie z pokój ze ślubnymi książkami. Mam nadzieję, że po weselu przestanę tak namiętnie oglądać te durnowate programy "W czym do ślubu?", "Śluby marzeń", a nawet "Panny młode ponad miarę", bo póki co wchłaniam wszystko. 
Nie myślę za dużo o ślubie, o pierwszym tańcu, o weselu.

Niby to mój dzień i moje stresy, ale póki nie boję się.
Wiem, że dzień ślubu szybko mija i chcę cieszyć się każdą najdrobniejszą jego chwilą, każdym momentem i każdym potknięciem.
Żebym w końcu miała co wspominać, a nie postawiła ten dzień na równi z innymi, codziennymi sprawkami :)

***

Jestem bardzo nie w czasie, minęło 10 dni od wesela, a ja plączę się między konferencjami, dokumentami, a pakowaniem w podróż poślubną.
Nie obiecuję, że się streszczę, bo póki co wakacji nie czuję (poczuję w środę, jak wylecimy do Grecji), ale jak już ochłonę, odpocznę, popływam na flamingu w basenie z mrożoną kawą albo wodą ze zmrożoną maliną to opiszę wszystko. I ślub i wesele i to, jak się czuję jako MĘŻATKA (!!!) i podróż poślubną.
Póki co - udanych wakacji nauczyciele, dzieci i rodzice ;)))












Komentarze

Popularne posty z tego bloga

wróciłam!

Musiało upłynąć trochę wody, musiał mnie zacząć boleć kręgosłup, żebym doszła do wniosku, że szczupłość nie równa się zdrowie, ale z dumą melduję, że wróciłam do dobrej kondycji. Kondycję bardzo łatwo stracić, a ciężko do niej wrócić. Moja poszła razem ze zmianą pracy, związkiem, przeprowadzkami i zmianą trybu życia na chill, kocyk i kotki. Więc tak naprawdę już parę lat temu. I nie potrafię, powiedzieć czemu, bo nikt mnie siłą pod tym kocem nie trzymał, koty naprawdę nie są aż tak absorbujące, a ja przecież zawsze byłam trochę ADHD. Wprawdzie gdzieś tak w covidzie, kiedy namiętnie udzielałam się w nieswoim ogródku - tzn. głównie woziłam taczki i chciałam wozić taczki, uznałam, że siłę jakąś tam mam. Ale nic poza tym. Przez to lato dbałam o siebie. Dużo spacerów, dużo roweru, trochę biegania. I bieganie też mi wychodziło - w sensie więcej było biegania niż chodzenia, zakwasy też były solidne, a ja czerwona jak cegła, więc oszustw nie było. Wraz z nadejściem roku szkolnego zmieniłam się

po turecku +

Nowy Rok zaczęłam kupieniem wielkiego fioletowo-miętowego bidonu i piłki do fitnessu. Nooo i zakwasami w brzuchu.  I wcale nie miałam postanowienia dbania o formę, bo zmianę trybu życia wdrożyłam już jakiś czas temu - po prostu.  Nie robię żadnych noworocznych postanowień, chyba, że takie wewnętrzne, bardziej osobiste, dotyczące zmian w sobie samej, ale które nie są jakoś bardzo górnolotne. Z wysokości szybko się spada. Odkąd wróciłam do pracy, cierpię na brak czasu na czytanie, ale w poprzedni weekend nadrobiłam wszystko. I udało mi się zrobić Killera Chodakowskiej - zapomniałam już, jak on kopie. Nie wiem, może znacie bardziej intensywne ćwiczenia, ale dla mnie Killer jest z tych ćwiczeń, które naprawdę dają w D. Ale z niewiadomych przyczyn (a może z tych, że jednak długo siedzę i pracuję) ostatnio dość mocno doskwiera mi kark, w ten weekend uprawiałam więc ćwiczenia dla seniorów pt. "Zdrowy kręgosłup". Lol. Poza tym mamy mrozy, dzień dalej parszywie krótki, auta nie chcą n

łapówka

Jeśli mylicie buraki z brokułem, kiedy piszecie listę zakupów, a zamiast "napiwek" mówicie "łapówka", to najpewniej przeszliście covida, jak ja. Nie kaszel, nie siedzenie w domu, a mgła umysłowa, jaka potem opada jest definitywnie NAJGORSZA. Zdarzyło mi się jeszcze zapomnieć PINu do telefonu (ale używałam go bardzo dawno, bo telefon nowy, więc nie musiałam go resetować jak poprzedni co dwa dni...), schować solniczkę i pieprzniczkę grzybki do szuflady obok tej właściwej i wziąć złe kluczyki do samochodu, kiedy przed Świętami jechałam na szybką rozgrzewającą herbatkę z koleżanką. Ale na usprawiedliwienie dodam, że to ten sam model, mój jest tylko mniej odrapany (głównie dlatego, że nasze auto odrapałam ja, a teraz mam pożyczone od rodziców, zanim doczekam się swojego miętowego dziecka ;)). Okres przed Świętami był średni, bo jak mi wyskoczył pozytywny test, zostałam już te parę dni w domu, zwłaszcza, że czułam się słabo i łapałam wszystko jak pelikan (np. wyglądałam b