Przejdź do głównej zawartości

Pierwszy tydzień

Muszę powiedzieć, że pierwszy tydzień po ślubie to jakieś kompletne nieporozumienie.
Wesele dopina się na ostatni guzik, większość rzeczy idzie zgodnie z planem, organizacja idzie jak z płatka, a potem nagle przychodzą oni.
Bałagan i Chaos.

Kiedy ostatni najmłodsi goście (czyli tacy przed 30tką ) pozjeżdżali już na zjeżdżalniach na placu zabaw, pogasili papierosy i rozeszli się do domów, a Panna Młoda ze spuchniętymi stopami (a mówili - Nie ściągać butów!) podreptała boso do nieba, tzn. do pokoju z trudem pousuwała wsuwki z fryzury i zdjęła wianek, sapnęła do Już Męża:
- To już? Już po wszystkim...?
Po czym oboje wzięli prysznic ledwo stojąc na nogach i padli w białą pościel.
A następnego dnia nogi cudownie się zregenerowały i zaczął się Chaos.
Zbieranie wszystkich tych części garderoby,  kopert, prezentów, dekoracji. Wieszanie sukni na wieszaku i pakowanie garniaka w pokrowiec. Zmywanie zacieków tuszu do rzęs z kącików oczu. Zapomnienie swojego żelu pod prysznic (wzięłam wyjątkowy, malinowo - miętowy z Yves Rocher, nierozpoczęty, żeby wesele skojarzyć z zapachem, jak kojarzyłam mieszkanie w Piasecznie z kuchennym Ajaxem, żeby już zawsze mieć do niego sentyment :/ Nie mogłam przeboleć, że został w hotelu). Sprawdzanie, czy nic się nie zostawiło, łapanie szpilek pod pachę, zakładanie trampek.
Ogarnianie wszystkiego, wypytywanie managera, przyjazd rodziców i pakowanie tego, co zostało. Wódek, alkoholi, jedzenia.
Upał był niemiłosierny, trafiliśmy z datą ślubu w sam środek cyklonu. Musieliśmy działać szybko, żeby nie popsuły się mięsa i sałatki. Zaczęło się więc gorączkowe bieganie z plastikowymi pojemnikami, przekładanie, ładowanie lodówek i zamrażarek.

Generalnie reszty niedzieli nie pamiętam.
Wiem tylko, że gdy wróciliśmy do domy po prawie dobie nieobecności, Blue był dziwnie spanikowany, że został sam (:(), że zarzuciliśmy mieszkanie prezentami i że dla mnie największą atrakcją były książki. Książki! Tyle książek! Wieża z książek! Oczywiście zrobiliśmy stosowną sesję, eksponując książeczki i mojego Blusia, potem wiem, że byliśmy na obiedzie u rodziców i tyle. Resztę pochłonęła ciemność.
I poniedziałek.
W poniedziałek i wtorek miałam urlop okolicznościowy. I chwała Bogu, bo zaczęło się płacenie za usługi, sprzątanie mieszkania, układanie, zajmowanie kotem, załatwienia wszelakie.
W środę miałam zakończenie roku szkolnego i wolną chatę, bo świeżo upieczony mąż korzystając z okazji, że jest to dla dzieci Dzień Ściskania Świadectw W Spoconych Łapkach, pojechał z kuzynem do Energylandii. Młoda żonka stanowczo stwierdziła, że takie atrakcje nie dla niej i udzieliła mu błogosławieństwa, ciesząc się wręcz, że ma wymówkę w postaci końca roku.
Akademia ciągnęła się długo, a duchota była niemiłosierna. Pod koniec uroczystości zaczęła się ulewa, więc dobra żona zabrała swoje kwiatki i czekoladki i udała się na zakupy, wszak wiedziała, że w czwartek Boże Ciało i że nic do domu nie kupi. Wykupiła pół asortymentu w Biedronce, robiąc zapasy jak dla wielodzietnej rodziny, z napojami, warzywami i czterema awokado i idąc z nimi do domu z włosami w mokrych strąkach i kroplach deszczu, obładowana jak wielbłąd, pomyślała, że skoro została żoną, są to jej ostatnie tak wielkie i samotnie taszczone zakupy ;)
Ale resztę dnia spędziła po staropanieńsku - z wegetariańskim niejadalnym dla innych obiadem, książką i kotem.

W Boże Ciało młode małżeństwo pławiło się w szczęściu, spokoju i ładnej pogodzie. Pojechało na obiad do rodziców, gdzie mała flądra opiła się kawy, ojadła obiadków i słodyczy, a wieczorem zaczęła się źle czuć.
Początkowo myślała, że zbyt namieszała plus że wyszły z niej wszystkie stresy, ale kiedy do sensacji żołądkowych doszły zawroty i bóle głowy, wiedziała, że nie. Że w sumie co roku ma takie atrakcje tylko przybierają różny obrót. Albo atrakcji żołądkowych albo mdłości albo - jak rok temu (najbardziej groźne i takie, które przeraziły M.) straty przytomności.
Przez pierwsze dni zatem, zamiast konsumować małżeństwo i upijać się miodem z miesiąca, Mąż musiał troszczyć się o Żonę, podsuwać jej herbatki i pilnować, żeby w - dosłownie -zawrotnym tempie żonka nie rozbiła głowy na podłodze.
Najlepszym sprawdzianem dla Młodych okazał się rzecz jasna Kot.
Kotunio, księciunio, pysiunio, Blunio, który był dotychczas moim słodkim kotkiem - kłopotkiem, a Mateusz nie zawracał sobie nim głowy. Chyba, że dla rozrywki pomachał mu kocią wędką przed noskiem albo w drodze do pracy wziął do kosza woreczek z kupalem.
Spoooradycznie dał mu jeść. Kot nawet nie nauczony był miauczeć do niego o mleko czy przysmaki - daremny trud.
O czesaniu czy sprzątaniu kuwety nie wspomnę.
A tu - proszę. Stało się. Żona chora, żona zmulona, żona omdlewająca.
Żona źle się czująca, żona blada jak ściana.
W nocy do kota wstawał Mąż, Ojciec, głowa rodziny. Wzorowo sprawdzał kotu obkichaną dupencję, jak trzeba to podcierał, wyrzucał, ogarniał. Żona w tym czasie leżała, wsparta na poduszce.
I uśmiechała się bardzo blado.
Naczyń myć nie musiałam, gotować też nie, bo przecież nie jadłam. Ogólnie tylko mega źle się czułam, niezbyt fajnie jak na pierwsze dni po ślubie i pierwsze dni wakacji.
Egzamin na męża zdany na szóstkę, po trzech dniach aż szkoda mi było wracać do formy i do sprzątania Blusiowych kup :)))

Na szczęście w drugim tygodniu chorobowe przygody się skończyły, my wyjechaliśmy w poślubne tournee po okolicznych krajach, a o ile nie schudłam podczas wirusa, schudłam na wczasach all inclusive i przeziębiłam ucho na basenie, acz opaliłam trochę swoje mizerne niewyćwiczone ciałko, narobiłam masę zdjęć i przeżyłam cudowne chwile ;)
CDN. :))))









Komentarze

Popularne posty z tego bloga

wróciłam!

Musiało upłynąć trochę wody, musiał mnie zacząć boleć kręgosłup, żebym doszła do wniosku, że szczupłość nie równa się zdrowie, ale z dumą melduję, że wróciłam do dobrej kondycji. Kondycję bardzo łatwo stracić, a ciężko do niej wrócić. Moja poszła razem ze zmianą pracy, związkiem, przeprowadzkami i zmianą trybu życia na chill, kocyk i kotki. Więc tak naprawdę już parę lat temu. I nie potrafię, powiedzieć czemu, bo nikt mnie siłą pod tym kocem nie trzymał, koty naprawdę nie są aż tak absorbujące, a ja przecież zawsze byłam trochę ADHD. Wprawdzie gdzieś tak w covidzie, kiedy namiętnie udzielałam się w nieswoim ogródku - tzn. głównie woziłam taczki i chciałam wozić taczki, uznałam, że siłę jakąś tam mam. Ale nic poza tym. Przez to lato dbałam o siebie. Dużo spacerów, dużo roweru, trochę biegania. I bieganie też mi wychodziło - w sensie więcej było biegania niż chodzenia, zakwasy też były solidne, a ja czerwona jak cegła, więc oszustw nie było. Wraz z nadejściem roku szkolnego zmieniłam się

po turecku +

Nowy Rok zaczęłam kupieniem wielkiego fioletowo-miętowego bidonu i piłki do fitnessu. Nooo i zakwasami w brzuchu.  I wcale nie miałam postanowienia dbania o formę, bo zmianę trybu życia wdrożyłam już jakiś czas temu - po prostu.  Nie robię żadnych noworocznych postanowień, chyba, że takie wewnętrzne, bardziej osobiste, dotyczące zmian w sobie samej, ale które nie są jakoś bardzo górnolotne. Z wysokości szybko się spada. Odkąd wróciłam do pracy, cierpię na brak czasu na czytanie, ale w poprzedni weekend nadrobiłam wszystko. I udało mi się zrobić Killera Chodakowskiej - zapomniałam już, jak on kopie. Nie wiem, może znacie bardziej intensywne ćwiczenia, ale dla mnie Killer jest z tych ćwiczeń, które naprawdę dają w D. Ale z niewiadomych przyczyn (a może z tych, że jednak długo siedzę i pracuję) ostatnio dość mocno doskwiera mi kark, w ten weekend uprawiałam więc ćwiczenia dla seniorów pt. "Zdrowy kręgosłup". Lol. Poza tym mamy mrozy, dzień dalej parszywie krótki, auta nie chcą n

łapówka

Jeśli mylicie buraki z brokułem, kiedy piszecie listę zakupów, a zamiast "napiwek" mówicie "łapówka", to najpewniej przeszliście covida, jak ja. Nie kaszel, nie siedzenie w domu, a mgła umysłowa, jaka potem opada jest definitywnie NAJGORSZA. Zdarzyło mi się jeszcze zapomnieć PINu do telefonu (ale używałam go bardzo dawno, bo telefon nowy, więc nie musiałam go resetować jak poprzedni co dwa dni...), schować solniczkę i pieprzniczkę grzybki do szuflady obok tej właściwej i wziąć złe kluczyki do samochodu, kiedy przed Świętami jechałam na szybką rozgrzewającą herbatkę z koleżanką. Ale na usprawiedliwienie dodam, że to ten sam model, mój jest tylko mniej odrapany (głównie dlatego, że nasze auto odrapałam ja, a teraz mam pożyczone od rodziców, zanim doczekam się swojego miętowego dziecka ;)). Okres przed Świętami był średni, bo jak mi wyskoczył pozytywny test, zostałam już te parę dni w domu, zwłaszcza, że czułam się słabo i łapałam wszystko jak pelikan (np. wyglądałam b