Przejdź do głównej zawartości

Flaming

SIERPIEŃ:

Chwała Bogu za sierpień.
Wprawdzie sierpień to już taka mała jesień, preludium do ciepłych swetrów i kaloszy, a już zdecydowanie czas przygotowań i powrotu do pracy, ale są też pozytywy.
Widać coraz więcej opadniętych liści, jarzębina dojrzewa w popołudniowym słońcu, powoli nudzą się już wypełnione upałami dni i czeka się na spacer w kolorowych liściach.
Zamiast mrożonej kawy myśli się już o zupie z dyni, a zamiast zwiewnych sukieneczek nachodzi ochota na musztardowe swetry, chustki i ocieplane botki.


W tym roku sierpień zaskoczył wszystkich falą gorących dni, prażącego słonka i ciepłych wieczorów. Tak przyjemnie i mile ciepłych, zachęcających, żeby grillować, spacerować, biegać i spędzać znaczną część wieczoru na tarasie, a nocy z uchylonym oknem.
Jest zdecydowanie bardziej letni niż lipiec i cieszę się każdym sierpniowym dniem.
Każdy dzień witam z uśmiechem, bo prawie codziennie spędzam czas na zewnątrz.
Choć czasem zamiast huśtać się do południa w hamaku, ja ślęczę nad garami i robię porządnego szafranowego kurczaka w migdałach, sałatkę z pomidorów i sera wędzonego i warzywa plus soczewicę dla siebie, za to następnego dnia robię sobie całkowitą przerwę od miotły i udaję, że nie widzę tych porozwalanych kocich piłeczek, sierści czy okruchów.
Jadę wtedy do rodziców i okupuję hamak z książką, chustką na głowie, czasem kawą mrożoną.
Albo do teściów na huśtawkę i leżak.
Do wyboru.


Włosy znów mi wypłowiały od słońca.
Oczy znów opalizują na turkusowo w trochę bardziej zezłoconej buzi.
Opaliłam się na lekko brązowy kolor, mniej więcej taki jak mleczna czekolada, tyle że taka przeterminowana, która za długo zalega w szafce i traci swój kolor.
Oczywiście mój (już) mąż nie przepuścił okazji, żeby nie pojechać w tym roku na Węgry.
Dla niego lato bez Węgier to nie lato i od dwóch lat sukcesywnie jeździmy, odwiedzając co rusz inne miejsca.
Lubię Węgry, ale mam do nich trochę mieszany stosunek, bo choć z pewnością pogoda jest tam genialna, a słońce opala błyskawicznie, bywało, że męczyły mnie dni wypełnione basenami.
Poza tym czasami wkurzał mnie widok stetryczałych dziadków w basenie i paprochów unoszących się wkoło nich (zwłaszcza w tej leczniczej, cieplejszej wodzie), tak samo jak raził mnie widok brzdąców bez kąpielówek w zwykłych pieluchach w wodzie, popękanych basenowych płytek, łazienek spływających wodą na podłodze, braku porządnego zaplecza z jedzeniem, tylko same fast foody...
Musiałabym chyba jednak pojechać na wakacje życia za roczną pensję, żeby było picuś glancuś, bo nawet w Grecji bywały mniej ładne łazienki, zachlapana podłoga czy mniejsze lub większe zaniedbania i niedociągnięcia.
W każdym razie - Węgry są tanie, sprawdzone i bliskie.
Można tam dojechać samochodem, a nieodwołalnie można tam odpocząć.
W tym roku wyskoczyliśmy na jeden dzień, bez noclegu, więc był to niskobudżetowy wyjazd.
Wyjechaliśmy po szóstej, wróciliśmy koło dziewiątej wieczór.
Byłam nastawiona dość obojętnie - jedziemy to jedziemy, będzie fajnie, acz szału nie przewidywałam.
Zwłaszcza, że jechaliśmy blisko granicy, gdzie według opinii innych nie ma zbyt wiele basenów.
Spodziewałam się tłumów ludzi i raczej myślałam, że spędzę większość czasu na leżaczku.
Bo byliśmy przygotowani jak mali skauci, mieliśmy wielki rzucający się w oczu parasol z Coca Coli, składany leżak, termoizolowany koc, masę domowej roboty kanapek, owoce, paluszki, picie i wszystko to, co skauci potrzebują, z nożem włącznie.
Wzięłam też swojego dmuchanego flaminga, choć wątpiłam, bym mogła go użyć.
Bałam się, że w basenach będzie dziki tłum i że nie wcisnę tam dmuchanej zabawki z Biedronki.
A jednak.
Zabranie go to był strzał w dziesiątkę.
Ludzi wcale nie było tak dużo, a ja czułam się jak boss, kiedy dryfowałam samotnie po basenie.
Właściwie to spodziewałam się, że będzie więcej flamingów. Całego stada wręcz.
Myślałam, że będziemy żeglować sobie beztrosko po tafli basenu, zderzać się jak te małe samochodziki w wesołych miasteczkach, a tu zero flamingów na horyzoncie.
Jakieś małe kółko do pływania, rękawki z Psiego Patrolu, pistolety na wodę.
I mój flaming, który wyglądał jakby leciał w powietrzu.
Tak więc na leżak praktycznie nie wchodziłam, spędzałam większość czasu na flamingu, trochę też w wodzie. Najkrócej byliśmy w ciepłych wodach z dziadkami ;)
Dzieci też były wyjątkowo grzeczne, nie wkurzały nas jak zwykle rozpuszczeniem i krzykiem. Może to znak... :)))
O, nie. Właśnie mi się jakiś drze pod blokiem i prawie rzyga z płaczu, idę zamknąć okno ^^.


Słonko musnęło mnie tak jak lubię.
Na złocistobrązowo, delikatnie.
Widać opaleniznę, nie jestem blada, ale też daleko mi do spalonej słońcem.
Nie kupowaliśmy żadnych magnesików, pamiątek, szkoda miejsca na lodówce. Zapełnimy je całym światem, nie tylko Węgrami ;)
Ponoć teraz ma być załamanie pogody i znowu chłód i burze.
Trochę mnie to smuci, trochę nie.
I tak mam raj, bo mogę spać ile chce, czytać do woli, zajmować się domem, robić wymyślne obiadki i mieć przy tym dużo czasu dla siebie.
Powrót do pracy będzie powrotem do normalności, nie jestem przyzwyczajona, żeby tylko zajmować się domem, oj nie.
Zdecydowanie cieszę się na wrzesień, pracę, ogrom zajęć (odpadną ślubne przygotowania i jedne studia, hurra), równouprawnienie. To, że czasem M. Stanie do zlewu i patelni. I że oczy przestaną mi gnić od spania ;)


***
Strasznie szybko minęły mi te wakacje, aż sama nie wierzę, że to już koniec.
Jasne - cieszę się, że wracam do pracy, cieszę się na jesień, na pisanie, na książki, na zimę, Święta i narty, ale najbardziej czekam już na kolejne wakacje ;))))


PS Mogłabym napisać jeszcze drugie tyle postu i zrobiłabym to jak błyskawica, za to okrutnie nie chce mi się podłączać telefonu i zgrywać zdjęć, a potem wrzucać ich i bla bla bla...
Ale kiedyś na pewno wrzucę tu ślub, sesję i lato.
Pewnie w grudniu.

PPS Te flamingi z dołu zrzuciłam ze swojego facebooka ;]













Komentarze

Popularne posty z tego bloga

wróciłam!

Musiało upłynąć trochę wody, musiał mnie zacząć boleć kręgosłup, żebym doszła do wniosku, że szczupłość nie równa się zdrowie, ale z dumą melduję, że wróciłam do dobrej kondycji. Kondycję bardzo łatwo stracić, a ciężko do niej wrócić. Moja poszła razem ze zmianą pracy, związkiem, przeprowadzkami i zmianą trybu życia na chill, kocyk i kotki. Więc tak naprawdę już parę lat temu. I nie potrafię, powiedzieć czemu, bo nikt mnie siłą pod tym kocem nie trzymał, koty naprawdę nie są aż tak absorbujące, a ja przecież zawsze byłam trochę ADHD. Wprawdzie gdzieś tak w covidzie, kiedy namiętnie udzielałam się w nieswoim ogródku - tzn. głównie woziłam taczki i chciałam wozić taczki, uznałam, że siłę jakąś tam mam. Ale nic poza tym. Przez to lato dbałam o siebie. Dużo spacerów, dużo roweru, trochę biegania. I bieganie też mi wychodziło - w sensie więcej było biegania niż chodzenia, zakwasy też były solidne, a ja czerwona jak cegła, więc oszustw nie było. Wraz z nadejściem roku szkolnego zmieniłam się

po turecku +

Nowy Rok zaczęłam kupieniem wielkiego fioletowo-miętowego bidonu i piłki do fitnessu. Nooo i zakwasami w brzuchu.  I wcale nie miałam postanowienia dbania o formę, bo zmianę trybu życia wdrożyłam już jakiś czas temu - po prostu.  Nie robię żadnych noworocznych postanowień, chyba, że takie wewnętrzne, bardziej osobiste, dotyczące zmian w sobie samej, ale które nie są jakoś bardzo górnolotne. Z wysokości szybko się spada. Odkąd wróciłam do pracy, cierpię na brak czasu na czytanie, ale w poprzedni weekend nadrobiłam wszystko. I udało mi się zrobić Killera Chodakowskiej - zapomniałam już, jak on kopie. Nie wiem, może znacie bardziej intensywne ćwiczenia, ale dla mnie Killer jest z tych ćwiczeń, które naprawdę dają w D. Ale z niewiadomych przyczyn (a może z tych, że jednak długo siedzę i pracuję) ostatnio dość mocno doskwiera mi kark, w ten weekend uprawiałam więc ćwiczenia dla seniorów pt. "Zdrowy kręgosłup". Lol. Poza tym mamy mrozy, dzień dalej parszywie krótki, auta nie chcą n

łapówka

Jeśli mylicie buraki z brokułem, kiedy piszecie listę zakupów, a zamiast "napiwek" mówicie "łapówka", to najpewniej przeszliście covida, jak ja. Nie kaszel, nie siedzenie w domu, a mgła umysłowa, jaka potem opada jest definitywnie NAJGORSZA. Zdarzyło mi się jeszcze zapomnieć PINu do telefonu (ale używałam go bardzo dawno, bo telefon nowy, więc nie musiałam go resetować jak poprzedni co dwa dni...), schować solniczkę i pieprzniczkę grzybki do szuflady obok tej właściwej i wziąć złe kluczyki do samochodu, kiedy przed Świętami jechałam na szybką rozgrzewającą herbatkę z koleżanką. Ale na usprawiedliwienie dodam, że to ten sam model, mój jest tylko mniej odrapany (głównie dlatego, że nasze auto odrapałam ja, a teraz mam pożyczone od rodziców, zanim doczekam się swojego miętowego dziecka ;)). Okres przed Świętami był średni, bo jak mi wyskoczył pozytywny test, zostałam już te parę dni w domu, zwłaszcza, że czułam się słabo i łapałam wszystko jak pelikan (np. wyglądałam b