Przejdź do głównej zawartości

Sto dni po ślubie

Jest książka o takim tytule, wiecie?
O kobiecie, która sto dni po swoim ślubie, spotyka eks miłość swego życia na przejściu dla pieszych w tętniącym życiem Nowym Jorku.

Cóż.
Ja sto dni po ślubie mieszkam w małej cichej mieścince, a na przejściu dla pieszych szukam małego ślepego kotka do uratowania, przez którego na pewno wskoczyłabym przed jadący samochód, wstrzymała ruch i schowała kocię za pazuchę.
Takie tylko, marzenia.
Jak te, że w brzydką listopadową, świątecznie grudniową albo mroźnie styczniową noc, mój mąż uratuje na służbie kotka - może być bez jednego oka, może być brzydki, a może być nieotwierający jeszcze oczu z zaleceniem podawania butelki - który wczepi się w jego mundur, zamiauczy żałośnie, a M. roztopi się serce, zaniesie kota do odpchlenia i odropienia oczu, a potem przyniesie go mi, żebym mogła zalać się łzami, rozczulić, rzucić mu na szyję i wyjąkać, że teraz jestem kobietą spełnioną.

No tak.
Sto dni po ślubie nie odczuwam specjalnie większych zmian.
Dalej mam pstro w główce, myślę kategoriami niebieskich migdałów, mam zrytą banię, a drugi kot zostaje w tym, w czym zostać powinien - w sferze marzeń.
Nie mogłabym też spotkać eks miłości swojego życia, bo większym uczuciem darzyłam książki skandynawskich autorów, swój kocyk w groszki i wszystkie koty świata plus kolor miętowy.
Dobrze, że oprócz zakochania się w M., udało mi się wykrzesać jeszcze trochę umiejętności mówienia o uczuciach, bo nasz związek pewnie by się rozmył.
A teraz nie dość, że jestem zakochana, to mam i kota i męża. Od stu dni.

To tak na dzień dobry, gdyby ktoś się tu zaplątał.
Szczególnie ktoś, kto znajdzie bloga po wpisaniu "studniowe singielki", "niechęć do ślubu i dzieci" albo "single forever".
Pamiętam swe zaskoczenie, kiedy wpisując w googlu "czy inne kobiety też wolą mieć koty niż dzieci i czy to normalne" (a może raczej "bezdzietni z wyboru"), wyskoczyła mi facetka, która wymieniała ileś tam powodów, dla których nie chce mieć potomstwa, a jak kliknęłam na stronę główną bloga, nagle pojawił się Jasiu czy Stasiu na bujanym koniku i tekst o tym, że jednak jeden jajnik czy tam chory jajnik spowodował nagłą ochotę na zmianę planów.
Mój blog kręcący się wkoło bycia starą panną też piał o bezmążności, następnie zaspamowałam swoją witrynkę wpisami o ślubie, no a teraz wrzucam artykuł "Sto dni po ślubie".
Wyobrażam sobie zawód wszystkich dziewczyn, które identyfikowały się z moimi staropanieńskimi poglądami, tymi, które planowały założyć ze mną Rodzinny Dom Kota (czekam na kontakty), niezłomnych facetów z przerośniętym ego, myślących "Ach! Dla mnie zmieni zdanie i rozmnożymy jej pisarskie geny na czwórkę dzieci". A tfu.

To znaczy pisarskie geny ostatnio troszkę mi doskwierają.
Uwierają mnie pod żebrami, cisną na pęcherz, powodują zamęt w głowie, zaniki pamięci i rozkojarzenie - ach, te hormony. No i hemoroidy mam od ciągłego siedzenia na tyłku i pisania.
Chciałabym już urodzić, tylko, że dziecko ma jeszcze niewykształcone organy. Eee, rozdziały.

Mąż nie jest zachwycony moją weną i polotem.
"Jestem głodny". "Zrób mi herbatkę" - gdybym trochę mocniej rozbujała się w obłokach i w książce urodziłoby mi się to dziecko (jeszcze nie zdążyłam spiknąć jego rodziców, haha), pomyślałabym, że oto mój mały chłopiec (czy tam dziewczynka, ale przecież nie będę Wam zdradzać płci dzieci bohaterów, których nie znacie z książek których de facto nie ma. Zresztą - gender mamy, dziecko samo wybierze, czy chce być chłopcem czy dziewczynką) z głowy, wyszedł(szła)  z laptopa i leżąc w łóżeczku woła(a): "Siku!", "Soczek!", "Bajeczkę!".
Tak to już jest z pisaniem. Tak się wszystko miesza, wiesza i kotłuje, że zastanawiam się czy powinnam wziąć w pracy urlop bezpłatny i snuć się po mieszkaniu w szlafroku, z brudną podłogą i tępym spojrzeniem i zająć się tylko pisaniem.
Ach nie.
Przecież od męża nie ma urlopu.

No właśnie - mówiłam, że lepiej być starą panną.
Trochę słabo tak sto dni po ślubie, co?
Ale czasami tak mamy. Mniej więcej co kilkanaście dni.

- Ja po rozwodzie biorę kota!
- Po moim trupie! (Ależ bardzo proszę!)
- To mój kot!
- Choćbym miał cierpieć do końca dni, kot będzie mój!
- Kot jest zachipowany na MOJE (czyt. panieńskie) nazwisko!
- Z mściwości ci go zabiorę, żebyś płakała całe dnie!
- Dopóki cię nie miałam, nie płakałam. Kot jest móóóój!


Naprawdę dobrana z nas parka.
Nasze perypetie stanowiłyby świetne źródło na powieść pt. "Jak zabiłam mego męża".


"Noc była jedną z tych nocy, kiedy jak nie trzeba, nikt nie wychodzi z domu. Żadna zbłąkana dusza nie opuszczała mieszkania. Po parku nie szwendał się żaden nawet najbardziej parszywy bezdomny pies. Pies pana Davis'a nie wiedział tego jednak i z takim samym jak zawsze entuzjazmem, trącał nosem swoją smycz, dopominając się o wieczorny spacer. Pies - sądząc po wyglądzie i skłonności do grzebania w śmieciach - musiał być mieszanką labradora z wilczurem. Gdzieś musiały się też zaplątać geny czarno - białego owczarka border collie i oto Snooker był wysokim psem o pałąkowatych nogach, kontrastowej sierści i łagodnego usposobienia, a także uwielbieniu do tarzania się w ptasich truchłach.
Pan Davis niechętnie oderwał się od lektury codziennej gazety, założył wytarte palto, zagwizdał na psa - całkowicie niepotrzebnie, bowiem Snooker już warował pod drzwiami - i oboje wyszli w tę nieprzyjemną listopadową noc.
Mrok pochłonął ich, jak tylko weszli poza oświetlenie latarni. 
Mgła snuła się wokół kostek, na domiar złego zaczął padać drobny, ale uprzykrzający spacer deszcz. Bezlistne drzewa odcinały się wyraźnie na ciemnym niebie, a bezchmurne niebo przywoływało na myśl scenę z filmu katastroficznego.
- Paskudna pogoda - mruknął pod nosem pan Davis, owijając się szczelniej szalikiem, jakby mogło go to uchronić przed wiatrem i ciskającymi kroplami.
Psu zdawało się to w niczym nie przeszkadzać. Węszył zapamiętale w samotnej kępce trawy. Nagle uniósł spiczaste uszy i zamarł w bezruchu. Zawarczał cicho. Ogon wystrzelił w górę jak pocisk.
- Rób swoje i wracamy do domu. Nie czas na głupoty - właściciel szarpnął lekko smyczą, przywołując psa do porządku, jednak Snooker pociągnął go tylko mocno w stronę pobliskich krzaków.
Pan Davis o mało się nie przewrócił z tego gwałtownego ruchu, a potem ponownie, na widok ludzkiej ręki, wystającej z czegoś co wyglądało na stertę szmat. Zamrugał szybko, jakby chciał odpędzić widok z głowy.
Nie, to nie było przewidzenie.
Ludzkie ciało leżało między wyłysiałym krzakiem. Męska ręka była wygięta pod nienaturalnym kątem, co sprawiło, że zrobiło mu się słabo.
Po chwili dojrzał nieco zniekształconą twarz i białe robaki kłębiące się w pustych oczodołach (...)".


Tak. To właśnie byłyby zwłoki mojego męża.
Ja siedziałabym wtedy w bujanym fotelu z małym rudym kotkiem na kolanach i Blusiem, przynoszącym mi kapsle. Piłabym sobie herbatę, jadła ciasteczka i nie robiła obiadu.

Ale oczywiście wtedy moja - teraz jeszcze fajna, bo mój mąż wciąż żyje - teściowa przyszłaby i zabiłaby mnie.

      ***Magdalena już G.***
"Zmarła przed trzydziestką, zostawiając pogrążoną w radości siostrę, 
usatysfakcjonowaną zemstą teściową 
i otulone żalem dzieciaki ze Szkoły Podstawowej w... (RODO). 
Osierociła syna, Blue i maleńką kocią córeczkę, 
której nie zdążyła nazwać.
Niech jej duch znajdzie po śmierci spokój, 
natchnienie i masę kotów."


Widzicie.
Muszę więcej doskonalić swój warsztacik twórczy.
I jeść więcej malin, może mają działanie psychogenne.

Tak więc sto dni po ślubie opadły mi ślubne zamiary i chyba stanęło na tym, że zaniedbuję swojego męża, a mało tego - pasja, jaką wcześniej wkładałam w pucowanie i gotowanie nagle się ulotniła, a ja znów zmieniłam się w pisarskiego mola.
Nie - niestety nic o Panu Davisie, choć już go zdołałam polubić.
To ta chwila, kiedy zamiast zamiatać i z namaszczeniem składać mężowe koszulki w szafie, ja przypalam sobie obiad.
Obiad, który w założeniu ogólnym miał być zupą. Mało ambitną, bo ostatecznie nie zmotywowałam się na tyle, żeby obrać seler (lubię seler, ale dlaczego do licha ma skorupę jak kokos?), wrzuciłam tylko naciachaną marchewkę i pietruszkę, sypnęłam trochę kaszy jaglanej i poszłam pisać.
Przypomniałam sobie o zupie wtedy, kiedy zaczęło się dymić, bo brakło wody. Dolałam trochę z czajnika, tak na "odwal się", ale po chwili dym zasygnalizował mi, że jednak dałam się ponieść dłużej. Ponieważ mole żywią się literami, nie miałam za bardzo apetytu, ale jako, że miałam jechać do lekarza, uznałam, że zjem parę łyżek. Zupy, która była papką. Pływało w niej coś, co uznałam za przypalone skrawki pietruszki, a ostatecznie okazało się nierozpuszczoną ekologiczną kostką warzywną. Rozcieńczyłam więc zupę wodą mineralną, zjadłam pół miski (smak pozostawiał dużo do życzenia) i wróciłam pisać.

Boże. Takiej prowizorki nie uprawiałam nawet na studiach.
A mój mąż?
Na szczęście przeszedł na dietę i własne garnki, a ja mogę oddać się pisaniu.
A drugiego kotka powoli wybijam sobie z głowy młotkiem. Sama. Mniej więcej od dnia, kiedy Blue obudził mnie o północy i o piątej, żeby zasygnalizować kupę w kuwecie, uwalony tyłek i chęć na zabawę i przytulanie. Kiedy wróciłam do łóżka po drugiej kuwetowej bombie, Mateusz objął mnie czule i szepnął: "Widzisz. Gdybyśmy mieli drugiego kiciusia, chodziłyby do kuwety na zmianę. Cztery razy pobudka. Wyobrażasz to sobie...?", czym sprawił, że choć wciąż bardzo kocham mojego kota, nie będę już więcej pisać o Panu Davisie i jego psie, znajdującym zwłoki, małej rudej kici i pulsującym oczekiwaniu na drugie kociątko.

A jaką ciężką pracą jest małżeństwo, ile trzeba ponieść klęsk i kompromisów, ile pytań o dzieci się mnoży wkoło i ile zmian w życiu czeka za rogiem, to Wam nie powiem.
Sami się przekonacie, jeśli się ohajtacie!
(Bo czemu jak mi to zawsze mówiono: "... Wy macie mieć lepiej...?") ;))







Komentarze

Popularne posty z tego bloga

wróciłam!

Musiało upłynąć trochę wody, musiał mnie zacząć boleć kręgosłup, żebym doszła do wniosku, że szczupłość nie równa się zdrowie, ale z dumą melduję, że wróciłam do dobrej kondycji. Kondycję bardzo łatwo stracić, a ciężko do niej wrócić. Moja poszła razem ze zmianą pracy, związkiem, przeprowadzkami i zmianą trybu życia na chill, kocyk i kotki. Więc tak naprawdę już parę lat temu. I nie potrafię, powiedzieć czemu, bo nikt mnie siłą pod tym kocem nie trzymał, koty naprawdę nie są aż tak absorbujące, a ja przecież zawsze byłam trochę ADHD. Wprawdzie gdzieś tak w covidzie, kiedy namiętnie udzielałam się w nieswoim ogródku - tzn. głównie woziłam taczki i chciałam wozić taczki, uznałam, że siłę jakąś tam mam. Ale nic poza tym. Przez to lato dbałam o siebie. Dużo spacerów, dużo roweru, trochę biegania. I bieganie też mi wychodziło - w sensie więcej było biegania niż chodzenia, zakwasy też były solidne, a ja czerwona jak cegła, więc oszustw nie było. Wraz z nadejściem roku szkolnego zmieniłam się

po turecku +

Nowy Rok zaczęłam kupieniem wielkiego fioletowo-miętowego bidonu i piłki do fitnessu. Nooo i zakwasami w brzuchu.  I wcale nie miałam postanowienia dbania o formę, bo zmianę trybu życia wdrożyłam już jakiś czas temu - po prostu.  Nie robię żadnych noworocznych postanowień, chyba, że takie wewnętrzne, bardziej osobiste, dotyczące zmian w sobie samej, ale które nie są jakoś bardzo górnolotne. Z wysokości szybko się spada. Odkąd wróciłam do pracy, cierpię na brak czasu na czytanie, ale w poprzedni weekend nadrobiłam wszystko. I udało mi się zrobić Killera Chodakowskiej - zapomniałam już, jak on kopie. Nie wiem, może znacie bardziej intensywne ćwiczenia, ale dla mnie Killer jest z tych ćwiczeń, które naprawdę dają w D. Ale z niewiadomych przyczyn (a może z tych, że jednak długo siedzę i pracuję) ostatnio dość mocno doskwiera mi kark, w ten weekend uprawiałam więc ćwiczenia dla seniorów pt. "Zdrowy kręgosłup". Lol. Poza tym mamy mrozy, dzień dalej parszywie krótki, auta nie chcą n

łapówka

Jeśli mylicie buraki z brokułem, kiedy piszecie listę zakupów, a zamiast "napiwek" mówicie "łapówka", to najpewniej przeszliście covida, jak ja. Nie kaszel, nie siedzenie w domu, a mgła umysłowa, jaka potem opada jest definitywnie NAJGORSZA. Zdarzyło mi się jeszcze zapomnieć PINu do telefonu (ale używałam go bardzo dawno, bo telefon nowy, więc nie musiałam go resetować jak poprzedni co dwa dni...), schować solniczkę i pieprzniczkę grzybki do szuflady obok tej właściwej i wziąć złe kluczyki do samochodu, kiedy przed Świętami jechałam na szybką rozgrzewającą herbatkę z koleżanką. Ale na usprawiedliwienie dodam, że to ten sam model, mój jest tylko mniej odrapany (głównie dlatego, że nasze auto odrapałam ja, a teraz mam pożyczone od rodziców, zanim doczekam się swojego miętowego dziecka ;)). Okres przed Świętami był średni, bo jak mi wyskoczył pozytywny test, zostałam już te parę dni w domu, zwłaszcza, że czułam się słabo i łapałam wszystko jak pelikan (np. wyglądałam b