Przejdź do głównej zawartości

suszarka

Jak byłam na szkole policyjnej, mojej siostrze wybuchła suszarka do włosów.
W rękach jest wybuchła.
Podczas aktu suszenia.

Pamiętam, że sama również miałam wtedy małą, tanią suszarkę - bagatela, turystyczną, która zamiast podróżnej pełniła funkcję codziennej.
Pamiętam też swoje powiększające się jak pięciozłotówki oczy i to, jak z przejęciem biegałam i mówiłam wszystkim dziewczynom, żeby uważały na wybuchające suszarki.
Wkrótce po bloku rozeszła się wieść o kuli ognia i dymiącej się suszarce i wszystkie dziewczyny zaczęły się bać suszarek.

No nie, bać bałam się tylko ja, wszak wiedziałam, że siostra moja oprócz strachu nabawiła się osmolonego śladu na przegubie dłoni i zapachu spalenizny w pokoju.



Co więc zrobiłam, jak pojechałam na weekend do domu?
Pojechałam kupić dobrą i drogą suszarkę.
Bo wcześniejsze sesje suszeniowe były już mocno podszyte strachem o przypadkowe oskalpowanie głowy.
Wybrałam nietanią suszarkę Bosha i dodatkowo wzięłam przedłużoną gwarancję.
Na pięć lat.
A co.

Użytkowanie było całkiem miłe i choć tył suszarki w pewnym momencie odleciał, mój wtedy jeszcze chłopak (dziś mąż) wspaniałomyślnie skleił ją taśmą. Wyglądała już mniej efektywnie, ale nic jej nie brakowało.
Już nie chłopak, a mąż, wyjechał właśnie na wyżej wymienioną szkołę, zostawiając mnie samą.
Okej - zawsze lubiłam być sama.
Jestem introwertyczką, mam swój hermetyczny światek dziwactw, ciepłych piżam, liter i kociej sierści w herbacie malinowej.
Ja uwielbiam być sama.


Sprostowanie: uwielbiałam.
Teraz wystarczy mi, że jestem sama w weekend, bo M. pracuje albo jak coś mu się przedłuży i też siedzę sama jak Penelopa z zupą i ścierką i czekam.
Choć rzeczony mój mąż śmiał się, że ja to się pewnie ucieszę, że wyjedzie i że będę się pławić w luksusie jedzenia warzyw i czytania (a także tonąć w śmieciach i naczyniach - czego boi się mój mąż. Może się to spełnić. Właśnie POMALOWAŁAM PAZNOKCIE. Klękajcie narody, czekajcie naczynia w zlewie).
Nie bardzo mi się podoba wizja zostania samej w domu. Zwłaszcza, że pogoda będzie ponoć coraz bardziej paskudna.
Póki co październik na spółkę z jesienią rozpieszczali nas na równi. Dwadzieścia stopni, pełne słońce, ludzie w krótkich rękawkach. Złote liście, długie spacery i wycieczki po lesie.
Teraz słupek w termometrze będzie ciut niższy i wysoce prawdopodobne, że zamiast krótkich rękawków pojawią się na ulicy szaliki i parasole...

No, ale.
Chciałam być starą panną, mam swojego kota, laptopa i bibliotekę dwa kroki od siebie. Nie zginę.
Suszarka mnie raczej nie zabije.
Właśnie mi się zepsuła.

Z okazji wyjazdu małżonka mego, chcąc ukoić swą stratę, urządziłam sobie mini SPA.
Błogi gorrrący prysznic bez słuchania "Może już wystarczy, co?".
Peeling na dłonie i skórki.
Peeling na stopy.
Dłonie i stopy tak śliskie od oliwki, że prysznic stał się bardzo niebezpiecznym miejscem.
Masaż twarzy różową gąbeczką z mikrowypustkami.
Maseczka z aktywnego węgla na nos.
Picuś, glancuś i pazurki.
A na głowę - maseczka. Maska właściwie. Ciężka, odżywcza, z keratyną.

Jak wypęłzłam drugi raz spod prysznica z mokrą głową, zasiadłam w łazience i odpaliłam suszarkę.
Minęło może trzy cudowne i ciepłe minuty, nim zorientowałam się, że wypadła kabina.
Noo, znaczy suszarka rozdwoiła mi się w dłoniach, wyglądając tak, jak ciężarówka, której wypadnie kabina.
Po prostu.
Nigdy tak szybko nie zrywałam się, żeby wyłączyć pstryczek i wyjąć kabel.
Wziąwszy pięć głębokich wdechów, usiłowałam ją scalić.
Jak już była odłączona, wybuchom mówimy "niet".

Niestety.
Kabina wypadła.
Koniec.
Suszarka is dead. Kaputt.

Ale przecież suszarka jest na gwarancji.
Pięciokurdeletniej!
Dzwonię więc do mamci, bo przecież jestem dumną panią na włościach, gospodynią, mężatką przygotowującą sałatki co weekend, robiącą zawiesiste zupy i wymyślne ciasta (mężulo nie potrzebuje prasowania, robienia kanapek czy czego tak zwykle chłopy oczekują. Mój mówi, że rączki i nóżki ma. Skarb mam. A może to syndrom odstawienia...) i nie mieszkam już z rodzicami.
Mówię jej ble, ble, ble, że suszarka, że na szczęście obyło się bez wybuchu, że tak, tak, że wciąż to pamiętam i mi się po nocach śni (wizja An z głową jak Frankenstein), że haha, na szczęście suszarka full pakiet jeszcze na gwarancji...
A mama mi na to, że ona niedawno wyrzuciła pudełko z suszarki.
Bo robiła porządki przed moim weselem.

Czy ja miałam mieć wesele w jadalni, skoro mama musiała wyrzucić nikomu nie przeszkadzające pudełeczko z paragonem...?


I tak teraz siedzę.
Sama.
W polarowej piżamie w świąteczne wzorki, grubym szlafroku od teściów i kapcioszkami do kompletu - szopami praczami. Z lapotopem, Panią Gadżet w TV, kotem włóczącym się po pokojach i czapką na głowie. Cienką, bo cienką, ale czapką. Dwie godziny w kapturze od szlafroka nie wystarczyły, łeb nadal mokry, a jest mi to wyjątkowo nie na rękę.
Pod koniec tygodnia pracy zaczęło mnie rozbierać i rozłożyła mnie gorączka, a gorączkę jak mam to umieram.
Odezwały się zatoki, ja im na to "F*** y**, Bi***!" (ku chwale Jessiego z Breaking Bad).
Spędziłam weekend pod kołderką i nad garnkiem z inhalacją, w wolnej chwili wysmarkując z siebie płuca za pomocą butelki do irygacji zatok.

Zatoki jak chmurka - odpłynęły.
A ja poczułam znajome, lekko nieśmiałe drapanie w gardle, zwiastujące starą dobrą chrypkę.
Może więc dobrze, że Mateusza nie ma. Nie będę gadać i nie dostanę zapalenia tchawicy.

Ale wieczór spędzam jak oszołom w czapce, bo mokra głowa to słaby pomysł, a w domu 22 stopnie i pół, jak podgrzeję to się w nocy ugotuję.
Wypłukałam gardło, wypiłam nawet gluta z siemienia, na kolację possałam tabletkę z porostem islandzkim.
Pani Gadżet się skończyła, chyba znowu odpalę Breaking Bad dla towarzystwa.
Albo poczytam książkę o pszczołach z trumnami w tytule z Jamesem Bay'em w tle...

Mężu, wracaj!











Komentarze

Popularne posty z tego bloga

wróciłam!

Musiało upłynąć trochę wody, musiał mnie zacząć boleć kręgosłup, żebym doszła do wniosku, że szczupłość nie równa się zdrowie, ale z dumą melduję, że wróciłam do dobrej kondycji. Kondycję bardzo łatwo stracić, a ciężko do niej wrócić. Moja poszła razem ze zmianą pracy, związkiem, przeprowadzkami i zmianą trybu życia na chill, kocyk i kotki. Więc tak naprawdę już parę lat temu. I nie potrafię, powiedzieć czemu, bo nikt mnie siłą pod tym kocem nie trzymał, koty naprawdę nie są aż tak absorbujące, a ja przecież zawsze byłam trochę ADHD. Wprawdzie gdzieś tak w covidzie, kiedy namiętnie udzielałam się w nieswoim ogródku - tzn. głównie woziłam taczki i chciałam wozić taczki, uznałam, że siłę jakąś tam mam. Ale nic poza tym. Przez to lato dbałam o siebie. Dużo spacerów, dużo roweru, trochę biegania. I bieganie też mi wychodziło - w sensie więcej było biegania niż chodzenia, zakwasy też były solidne, a ja czerwona jak cegła, więc oszustw nie było. Wraz z nadejściem roku szkolnego zmieniłam się

po turecku +

Nowy Rok zaczęłam kupieniem wielkiego fioletowo-miętowego bidonu i piłki do fitnessu. Nooo i zakwasami w brzuchu.  I wcale nie miałam postanowienia dbania o formę, bo zmianę trybu życia wdrożyłam już jakiś czas temu - po prostu.  Nie robię żadnych noworocznych postanowień, chyba, że takie wewnętrzne, bardziej osobiste, dotyczące zmian w sobie samej, ale które nie są jakoś bardzo górnolotne. Z wysokości szybko się spada. Odkąd wróciłam do pracy, cierpię na brak czasu na czytanie, ale w poprzedni weekend nadrobiłam wszystko. I udało mi się zrobić Killera Chodakowskiej - zapomniałam już, jak on kopie. Nie wiem, może znacie bardziej intensywne ćwiczenia, ale dla mnie Killer jest z tych ćwiczeń, które naprawdę dają w D. Ale z niewiadomych przyczyn (a może z tych, że jednak długo siedzę i pracuję) ostatnio dość mocno doskwiera mi kark, w ten weekend uprawiałam więc ćwiczenia dla seniorów pt. "Zdrowy kręgosłup". Lol. Poza tym mamy mrozy, dzień dalej parszywie krótki, auta nie chcą n

łapówka

Jeśli mylicie buraki z brokułem, kiedy piszecie listę zakupów, a zamiast "napiwek" mówicie "łapówka", to najpewniej przeszliście covida, jak ja. Nie kaszel, nie siedzenie w domu, a mgła umysłowa, jaka potem opada jest definitywnie NAJGORSZA. Zdarzyło mi się jeszcze zapomnieć PINu do telefonu (ale używałam go bardzo dawno, bo telefon nowy, więc nie musiałam go resetować jak poprzedni co dwa dni...), schować solniczkę i pieprzniczkę grzybki do szuflady obok tej właściwej i wziąć złe kluczyki do samochodu, kiedy przed Świętami jechałam na szybką rozgrzewającą herbatkę z koleżanką. Ale na usprawiedliwienie dodam, że to ten sam model, mój jest tylko mniej odrapany (głównie dlatego, że nasze auto odrapałam ja, a teraz mam pożyczone od rodziców, zanim doczekam się swojego miętowego dziecka ;)). Okres przed Świętami był średni, bo jak mi wyskoczył pozytywny test, zostałam już te parę dni w domu, zwłaszcza, że czułam się słabo i łapałam wszystko jak pelikan (np. wyglądałam b