Tydzień jest jednak genialnym wynalazkiem. Zwłaszcza - przede wszystkim nawet, jeśli pracuje się w trybie poniedziałkowo - piątkowym, z obowiązkowo wolnym weekendem.
Jedynie poniedziałek jest ciężki - ciężko wstać, rozruszać się, wrócić na swój tor.
Wtorek po południu to już prawie środa.
Jak środa minie, tydzień zginie.
Czwartek to mały piątek.
A piątek to preludium do wolności.
Piątkowe popołudnie (jeśli nie jest często gęsto ograniczone studiami jak u mnie...), jest najmilszym dniem, bo kończy tydzień pracy i zaczyna dwa pełne, błogie, wolne dni.
Sobota jest super, nawet jeśli jest dniem porządków, a niedziela to dzień dla rodziny.
Jeśli rodziną jest mąż pracujący w mudurówce, pomiń punkt "niedziela".
Wspólna niedziela staje się wówczas świętem, czymś, co nie jest z góry dane.
Dlatego Mateusz zazdrości mi pięciodniowego rozkładu pracy jak niczego innego.
Ale akurat teraz jest oddelegowany na szkołę, a odkąd jest oddelegowany na szkołę, nie mamy dla siebie tygodnia, za to mamy weekendy. Tak dla odmiany.
Weekendy są teraz wyczekiwane bardziej niż zwykle.
Tydzień leci jak mrugnięcie okiem, a ja radzę sobie zdumiewająco dobrze, choć po trzecim tygodniu nadwyrężyłam plecy od dźwigania, zbuntowałam się przeciwko wynoszeniu śmieci, a większość wieczorów spędzam w fotelu z książką, z mruczącym telewizorem w tle. Dałam świetnie radę, będąc słomianą wdową. Nie jest to trudne dla introwertyczki, jednak my jesteśmy na tyle dopasowani i umiemy sobie nie przeszkadzać, że zdecydowanie lepiej jest się nam we dwoje. Tak. To zdanie nie ma w sobie żadnego błędu i brzmi dobrze tak jak brzmi.
W piątek wieczorem albo oczekuję z wytęsknioną minką i kotem albo jadę po męża.
I powiem szczerze, że bardzo polubiłam te jazdy.
Niczym nieograniczona droga, bez pośpiechu, bo zawsze mam rezerwę czasu.
Lustruję uważnie przejścia dla pieszych (niestety, ostatnimi czasy piesi rozzuchwalają się do tego stopnia, że kierowców mają za nadludzi, a siebie za bogów. Wbijają na przejście bez patrzenia, "bo im się należy", nieważne, że czasem warunki są mało sprzyjające, a oświetlenie żadne. Wbiegają na przejście, wymuszają, kiedy pojazd nie ma szans wyhamować, wchodzą na przejście od boku, z kapturem naciągniętym na głowy, ze słuchawkami, ze wzrokiem w telefonie, ciągnąc dziecko za rękę, wjeżdżając weń rowerem... Odblasków nie używają, bo po co? Prawa swoje mają, a przejście jest dla pieszych, tak...? Pasowałoby każdego pieszego posadzić za kierownicą i patrzeć jak blednie, kiedy na każdym przejściu przyczaja się jakaś starsza pani pt. "Niby nie chcę, ale zrobię na złość i wlezę na ostatnią chwilę", inna pani z misją "Będę stać przy krawędzi i robić w chu*a, niech myślą, że zaraz przejdę, ha!", a dzieci urządzają wyścigi w wbiegiwaniu na jezdnię z kapturami na oczach, szczególnie kiedy jest ciemno, przejścia są niedoświetlone i kiedy pada - o, tak. Obejrzałabym chętniej niż dobry serial), patrzę w tylne lusterko, czy nie trzeba się korytarzować, pilnuję prędkości, zgrabnego lewoskrętu i odpowiedniej temperatury w samochodzie.
Jadę do wtóru hitów lat z 90, najnowszych piosenek na listach przebojów.
Przełączam gorączkowo jak słyszę eskowe masakrowanie pokroju tamagotchi, więdnę jak kwiatek, mam notorycznie czułe miejsca. Trochę jestem rozdarta, trochę kłamię, a czasami jest po prostu lalala. Jak lecą wiadomości to albo daję głośniej albo odpalam sobie Eda z płyty i wtedy oczami wyobraźni widzę jak z przytupem wpada na praską scenę, przypominam sobie nasze pierwsze małżeńskie tańcowanie albo zwyczajnie drę się w kierownicę. Dobrze mi się tak jedzie i chwalę sobie niezależność płynącą z posiadania prawa jazdy i auta. Albo dobrych rodziców, jak auto nie umie się rozdwoić i jak pożyczają samochód.
Całkiem znośny ten listopad - zwracam Ci honor, nielubiany miesiącu.
Zdarzyło się kilka nieprzyzwoicie ciepłych dni, podczas których wybrałam się na wieczorny samotny spacer, choć te "powrotowe" przechadzi z Mateuszem były znacznie przyjemniejsze.
Choć liście opadły i nie jest już aż tak ładnie, rażące w oczy słońce i pocętkowana od prześwitujących promieni droga wygląda naprawdę cudnie.
Długie wieczory pożytkuję głównie na czytanie, pochłaniam ile mogę, często do nocy.
I choć zmrok zapada szybko, ja codziennie dalej robię sobie sesje z solą i nebulizatorem, a herbata najlepiej smakuje w chłodne dni - już czekam na Święta, wolne i grudzień, bo odkąd mam swoją połówkę, Święta nabrały tej magii, której im brakowało ;)
Wtorek po południu to już prawie środa.
Jak środa minie, tydzień zginie.
Czwartek to mały piątek.
A piątek to preludium do wolności.
Piątkowe popołudnie (jeśli nie jest często gęsto ograniczone studiami jak u mnie...), jest najmilszym dniem, bo kończy tydzień pracy i zaczyna dwa pełne, błogie, wolne dni.
Sobota jest super, nawet jeśli jest dniem porządków, a niedziela to dzień dla rodziny.
Jeśli rodziną jest mąż pracujący w mudurówce, pomiń punkt "niedziela".
Wspólna niedziela staje się wówczas świętem, czymś, co nie jest z góry dane.
Dlatego Mateusz zazdrości mi pięciodniowego rozkładu pracy jak niczego innego.
Ale akurat teraz jest oddelegowany na szkołę, a odkąd jest oddelegowany na szkołę, nie mamy dla siebie tygodnia, za to mamy weekendy. Tak dla odmiany.
Weekendy są teraz wyczekiwane bardziej niż zwykle.
Tydzień leci jak mrugnięcie okiem, a ja radzę sobie zdumiewająco dobrze, choć po trzecim tygodniu nadwyrężyłam plecy od dźwigania, zbuntowałam się przeciwko wynoszeniu śmieci, a większość wieczorów spędzam w fotelu z książką, z mruczącym telewizorem w tle. Dałam świetnie radę, będąc słomianą wdową. Nie jest to trudne dla introwertyczki, jednak my jesteśmy na tyle dopasowani i umiemy sobie nie przeszkadzać, że zdecydowanie lepiej jest się nam we dwoje. Tak. To zdanie nie ma w sobie żadnego błędu i brzmi dobrze tak jak brzmi.
W piątek wieczorem albo oczekuję z wytęsknioną minką i kotem albo jadę po męża.
I powiem szczerze, że bardzo polubiłam te jazdy.
Niczym nieograniczona droga, bez pośpiechu, bo zawsze mam rezerwę czasu.
Lustruję uważnie przejścia dla pieszych (niestety, ostatnimi czasy piesi rozzuchwalają się do tego stopnia, że kierowców mają za nadludzi, a siebie za bogów. Wbijają na przejście bez patrzenia, "bo im się należy", nieważne, że czasem warunki są mało sprzyjające, a oświetlenie żadne. Wbiegają na przejście, wymuszają, kiedy pojazd nie ma szans wyhamować, wchodzą na przejście od boku, z kapturem naciągniętym na głowy, ze słuchawkami, ze wzrokiem w telefonie, ciągnąc dziecko za rękę, wjeżdżając weń rowerem... Odblasków nie używają, bo po co? Prawa swoje mają, a przejście jest dla pieszych, tak...? Pasowałoby każdego pieszego posadzić za kierownicą i patrzeć jak blednie, kiedy na każdym przejściu przyczaja się jakaś starsza pani pt. "Niby nie chcę, ale zrobię na złość i wlezę na ostatnią chwilę", inna pani z misją "Będę stać przy krawędzi i robić w chu*a, niech myślą, że zaraz przejdę, ha!", a dzieci urządzają wyścigi w wbiegiwaniu na jezdnię z kapturami na oczach, szczególnie kiedy jest ciemno, przejścia są niedoświetlone i kiedy pada - o, tak. Obejrzałabym chętniej niż dobry serial), patrzę w tylne lusterko, czy nie trzeba się korytarzować, pilnuję prędkości, zgrabnego lewoskrętu i odpowiedniej temperatury w samochodzie.
Jadę do wtóru hitów lat z 90, najnowszych piosenek na listach przebojów.
Przełączam gorączkowo jak słyszę eskowe masakrowanie pokroju tamagotchi, więdnę jak kwiatek, mam notorycznie czułe miejsca. Trochę jestem rozdarta, trochę kłamię, a czasami jest po prostu lalala. Jak lecą wiadomości to albo daję głośniej albo odpalam sobie Eda z płyty i wtedy oczami wyobraźni widzę jak z przytupem wpada na praską scenę, przypominam sobie nasze pierwsze małżeńskie tańcowanie albo zwyczajnie drę się w kierownicę. Dobrze mi się tak jedzie i chwalę sobie niezależność płynącą z posiadania prawa jazdy i auta. Albo dobrych rodziców, jak auto nie umie się rozdwoić i jak pożyczają samochód.
Całkiem znośny ten listopad - zwracam Ci honor, nielubiany miesiącu.
Zdarzyło się kilka nieprzyzwoicie ciepłych dni, podczas których wybrałam się na wieczorny samotny spacer, choć te "powrotowe" przechadzi z Mateuszem były znacznie przyjemniejsze.
Choć liście opadły i nie jest już aż tak ładnie, rażące w oczy słońce i pocętkowana od prześwitujących promieni droga wygląda naprawdę cudnie.
Długie wieczory pożytkuję głównie na czytanie, pochłaniam ile mogę, często do nocy.
I choć zmrok zapada szybko, ja codziennie dalej robię sobie sesje z solą i nebulizatorem, a herbata najlepiej smakuje w chłodne dni - już czekam na Święta, wolne i grudzień, bo odkąd mam swoją połówkę, Święta nabrały tej magii, której im brakowało ;)
![]() |
https://www.pinterest.es/pin/422986589994090420/ |
Komentarze
Prześlij komentarz