tagliatelle

Usłyszałam już większość świątecznych piosenek - każdą po jednym razie, głównie podczas jazdy do i z pracy.
Zrobiłam sobie dobrze doprawioną cynamonem szarlotkę do częściowego zamrożenia. Pełną kwaśnych renet, z cukrem z prawdziwą wanilią i pachnącą na cały dom.
Zmieniłam pościel na kraciastą flanelową - mega miękką i mega cieplutką.
Zbojkotowałam tegoroczne pieczenie pierników - po szarlotce przeraża mnie wizja mąki rozsypanej po całej kuchni i połowie salonu.
I mam już wolne w pracy. Tak więc kolejne odsłony grudniowych hitów odświeżam sobie z miętowego kuchennego radyjka. Między ozdabianiem własnych bombek, gotowaniem całkowicie nieświątecznego tagliatelle i piciem herbaty z masą przypraw (w tym z pieprzem).

Mam też plan nie - planować i drugi - odpoczywać, bo choć semestr był krótki, dał mi w kość.
I naprawdę nie wiem, jak to się stało, że dopiero było rozpoczęcie roku, a już za chwilę będą ferie.
Wiem za to, że swoje postanowienia (niezbyt górnolotne i zaawansowane, ot wziąć się w garść i wziąć du*ę z kanapy) zacznę realizować od teraz, a nie czekać do pierwszego stycznia i wiem, że muszę przede wszystkim popracować nad sobą.
Nad poczuciem wartości, nad emocjami, które ostatnimi miesiącami rozhulały się na całego, balansując na krawędzi dwubiegunowości, huśtając się na granicy rozsądku i plasując się na pierwszym miejscu najpowszechniejszych schorzeń psychicznych wg WHO (wg WHO jeszcze niedawno wegetarianizm był chorobą psychiczną, także ten).

Bardzo na rękę mi te wolne dni, które znów mi się magicznie wydłużyły.
Poranki są albo długie albo krótkie, w zależności od tego czy wstanę przed południem czy nie. Mam czas dla kota, na przechadzanie się po mieście i kupowanie mandarynek albo składników do ciasta, na dopinanie prezentów na ostatni guzik, dobieranie przysmaków dla domowych zwierzaków i nawet zachwycanie się parą pluszowych grzybków z edycji homemade (kupiłam i triumfalnie zawiesiłam na choince pełnej podzwaniających  bombek).
Odwiedzam starszą ciocię ostrzegająca mnie przed otwieraniem okna i przemarznięciem na kość, namawia do jedzenia słodkości ze stołu - i mięsa, żebym "miała siłę dzieci rodzic" ;).
Znów uzupełniam zapasiki z biblioteki, choć byłam zadowolona, że zeszłam z tych pozycji na półce i może, może z braku laku zacznę płodzić książki sama. Spłodziłem trzy strony i złapałam kilka thrillerów w bibliotece. Zasiadanie jak kwoka w fotelu, z pieprzną herbata i kotem leżącym koło stop wygrało z poruszaniem nerwowo kablem od ładowarki i gorączkowym przeszukiwaniem wzrokiem tekstu "o czym to ja pisałam?".
Nastrajam się też dekoracjami i choć śniegu czy mrozu ani grama (w sumie takie zmarzluchy jak ja powinny się cieszyć, z drugiej strony zakrawa to na anomalie,  że w grudniu jest tak ciepło...), w mieszkaniu mamy gęsta choinkę, słoik z gwiazdkami anyżu i laskami cynamonu, mini stroik i mini choinkę - od moich szkolnych dzieci. Jak zaczyna zmierzchać, zasłaniam rolety i odpalam światełkową dyskotekę na choince. Potem moszczę się w fotelu albo pod kocem na kanapie i czytam albo oglądam. Czytam też w ciągu dnia, kiedy Blue bawi się nowa kauczukową piłeczka, a w łazience pralka aż podskakuje od wirowania. Nawet rano dokańczam to, czego nie dałam rady skończyć przed północą, pozwalając by płatki w misce namakały mi ciepławym mlekiem i wtykając zziębnięte stopy pod koc, żeby nie musieć iść po skarpetki.

Uwielbiam ten czas, wolne dni i radosne oczekiwanie chyba jeszcze bardziej niż same Święta, które choć składają się z czasu dla rodzinki, moich ukochanych uszek z grzybami i barszczu i zdecydowanie ziółek na trawienie, kolęd i prezentów, to jednak mijają bardzo szybko.
A ja już zacieram rączki, że chyba kupię sobie maszynę do mięsa (żeby robić uszka, nie mięso), że jeszcze kolejne parę wolnych dni przede mną i że tak mi smakują święta i życie spędzane we dwójkę ;)






Komentarze