Białka

Dwa lata temu, w lutym, udało się nam pojechać na zimowy weekend do Krynicy.
Wyjazd był mocno śnieżny, bardzo mroźny, narciarski i brzemienny w skutkach, bo tam zostałam zaobrączkowana pierścionkiem.
Odkryliśmy genialną restauracyjkę z polskim Edem Sheeranem w roli kelnera, porobiliśmy mnóstwo nieopublikowanych nigdy zdjęć z pierścionkiem na palcu i stokami w tle, z moimi malowniczo rozmazanymi na czarno oczami, a ja kupiłam sobie pluszową poduszkę - kota, żeby mieć w co płakać za tym prawdziwym, bez jednego uszka bądź łapki.

W tym roku wymyśliliśmy sobie Białkę i Zakopane i choć oboje tam byliśmy (osobno, nigdy w zimie) i wiedzieliśmy, że w zasadzie jest to przereklamowane i drogie miejsce, zabukowaliśmy noclegi i wyruszyliśmy w drogę.
Wypad trwał trzy dni, co było idealne biorąc pod uwagę koszty i mojego pimpusia, skarbusia, Blusia którego przecież ostatecznie - mimo zakazów i czarnej poduszki Pusheen - udało mi się zdobyć. Z dwoma uszkami i wszystkimi łapkami w komplecie ^^.

Weekend uznaję za całkowicie udany, choć pojechałam na niego z odzywającymi się zatokami, problematycznymi oczami i katarem. I co? I przeżyłam. Dwa lata temu, jesienią byliśmy z kolei nad morzem i też nasza wycieczka zaczęła się gorączką w trasie i kupowaniem wrzątku na rozpuszczenie Vicksa. Pomogło też zbawienne działanie morskiego klimatu i nie rozpieszczanie się. Od tej pory wiem, że czy będę chorować w domu, czy na wyjeździe - przecież tego się nie ustrzegę, a może się okazać, że będzie ok. Tak więc pierwszego dnia zameldowaliśmy się w pensjonacie i pojechaliśmy na Krupówki. Daleka byłam od tego, żeby kupować buty, ciuchy czy choćby pamiątki. Ostatnio będąc w Rzeszowie kupiłam ładne dżinsy i bluzkę, a generalnie od jakiegoś czasu w ogóle nie mam chęci na ciuchowe zakupy, roztkliwiając się nad ideą zero waste, "i tak masz tego w ciul" i "kup lepiej pustaka albo wpłać ratę kredytu, którego jeszcze nie masz". Najwięcej uwagi skupiliśmy na znalezieniu pożywienia - i tak, dalej jest problem z wegetariańskim jedzeniem w Zakopanem (więc dwa dni z rzędu jadłam pizzę... ) i robieniu zdjęć wśród pięknego oświetlenia, wciąż w świątecznym klimacie. Aa, i byliśmy pod Wielką Krokwią, ale mnie raczej interesowała kawa i nie odmrożenie sobie nosa.

Drugiego dnia poszliśmy się moczyć w Terma Bania, gdzie wykupiliśmy karnet całodniowy. Oprócz tego, że zjeżdżałam na pontonie, pławiłam się w jacuzzi i o mało się nie utopiłam w basenie z falami, było przyjemnie, mokro i duszno. I nie popełniłam zatokowego samobójstwa, wypływając na odkryte baseny ;).
Po paru godzinach leniuchowania i pluskania się, z przyjemnością założyłam miękką bluzę i dżinsy, wysuszyłam włosy niechcącą współpracować basenową suszarką i poszliśmy zjeść tę nieszczęsną drugą pizzę ;).

Trzeciego i ostatniego dnia nie chciało się nam już moczyć - jakoś jeden dzień był dla nas wystarczający, więc pojechaliśmy kolejką na Kasprowy Wierch. Byłam ubrana jak na ekspedycję na Alaskę, miałam na sobie czerwoną puchówkę, czapkę, a na oczach ciemne okulary.
Widoki były nieziemskie, przejrzystość idealna, wiał wiatr i było mroźno, ale z pewnością wrażenia były niezapomniane, a zdjęcia wyszły boskie. No i tyle z naszej zimy i śniegu, ile zobaczyliśmy w górach, bo póki co u nas ciepło, wiosennie i już na pewno nie śnieżnie.
W drodze powrotnej wypiłam flat white, odmówiłam jedzenia w Zakopanym, więc na obiad zatrzymaliśmy się w swojskim rymanowskim Jasiu Wędrowniczku, gdzie wsunęłam opiekane ziemniaczki, warzywa z masłem czosnkowym i sałatkę grecką.

Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym nie poplamiła dżinsów oliwą z pizzy (dzięki Bogu za stworzenie Vanisha), nie porobiła zdjęć z czarno białym kotkiem właścicieli pensjonatu, nie wsypała omyłkowo nieważneczegoalenapewnoniecukru do swojej kawy i nie dzwoniła co chwilę do mamy z pytaniem:"Jak kot?".
Kot się stęsknił, kot jest okropnym pieszczochem i przylepą, kot jest moim maminsynkiem i odkąd wróciłam, boi się mnie spuścić z oka. Z pewnością nie pomógł tu fakt, że miałam tyle wolnego i spędzałam z nim większość dni.
Po powrocie czekała na mnie fura prania - z poplamionymi dżinsami na czele, poza tym wszystkie te stroje i ręczniki, więc chętnie spędziłam resztę ferii na ogarnianiu, szorowaniu, głaskaniu się z Bluśkiem i innych drobnostkach codziennych dni. Takich bezpłciowo bezpiecznych i miłych. Późnym wstawaniu, podczytywaniu książki, słuchaniu "Man on the moon", zaplątywaniu się w ciepły kocyk.

Oprócz tego odwiedziłam wreszcie laryngologa (do laryngologa wysłała mnie okulistka, laryngolog kazał z kolei odwiedzić ginekologa, więc mniemam, że beze mnie polska służba zdrowia definitywnie by padła...), dostałam kurację bez antybiotyków (jest światełko w tunelu ;D). kupiłam elektryczną śmiesznie tanią wyciskarkę do cytrusów, już nie tak tani dzbanek filtrujący Britta, ekologiczne środki do czyszczenia kuchni i bieliznę do krótkiej sukienki, za sprawą której nie muszę już kupować kiecki na lutową, karnawałową imprezę.
Blue dostał trzy nowe piłeczki, ja zrobiłam całą stolnicę pierogów (Boże, pasuje jeszcze dodać zdjęcie jak ubijam masło w folkowej czerwonej spódnicy z koronką i wtedy już w ogóle będę wyglądać jak modelka z przedpotopowego podręcznika" Wzorowa żona"), obejrzeliśmy do końca serial "Suits", co jest moją kolejną osobistą tragedią. Nie lubię kończyć seriali, lubię być w nie wciągnięta, lubię to, że muszę z tym czekać na męża więc trochę się to opóźnia w czasie. Lubię to rzucone w przestrzeń: "To co, oglądamy Suitsów?". Lubię wolne poranki, kiedy oglądamy serial do śniadania i lubię wieczory z serialem, więc póki co muszę sobie znaleźć jakąś alternatywę...


I tak - muszę nastawić pięć budzików na jutro, jutro czeka mnie zdecydowanie najcięższy poniedziałek w roku, muszę też przygotować psychicznie kota, napełniając mu przysmakami kulkę, no i powoli zacząć odliczać. Tym razem do czerwca... ;)








Komentarze