śnieżna kula

W środę rano zaczął padać śnieg.
Małe, twarde, zawzięte kulki wyglądające jak styropian.
Widziałam je na chodniku, drepcząc do pracy.
Chuchając w zziębnięte dłonie i podskakując, odśnieżyłam samochód.

W drodze, śnieg się nasilił i po styropianie nie było już wkrótce śladu.
Zaczęło sypać gęstym białym puchem.
Płatki śniegu były tak wielkie, że przypominały papierowe białe motyle, które nasi koledzy wystrzelili z weselnych tub, tuż po naszym triumfalnie pierwszym tańcu.
Jechałam wytrzeszczając z wysiłku oczy, mrugając nimi usilnie i nawalając wycieraczkami na maksimum.
Padało, pokrywając wszystko białą kołderką.
Las, przez który jechałam wyglądał i bajecznie i niebezpiecznie, szybko więc zaczęłam żałować, że dałam się nabrać na styropian.
Pod szczęśliwy koniec drogi, zjeżdżając ostrożnie z górki, czułam się jakby ktoś zamknął mnie w śnieżnej kuli. Cały świat wirował w bieli i tylko szkoda, że istniało ryzyko wylądowania w rowie, bo sceneria była bardzo romantyczna.
Wielkie śnieżynki padały w szaleńczym tempie, jakby nagle przypomniały sobie, że jest prawie luty i że skoro są bieszczadzkimi kroplami wody zamienionymi w lód, powinny się sprężyć i nasypać choćby pół metra lub nawet metr.
Dzielne płatki odniosły swój skutek i wychodząc z samochodu widziałam, że drzewa i wszystko wkoło było bielsze niż białe, a białej kołderki wciąż przybywało.

W klasie dzieci przykleiły nosy do szyby i z zafascynowaniem patrzyły na spadające gęsto płatki.
Sypało, sypało, aż w końcu zaczęło delikatnie prószyć.
Pojaśniało, wyszło słońce.
Zdążyłam strzelić jedną śnieżną fotkę, zanim śnieg stopniał.

Wychodząc z pracy świat wyglądał jak przed erą śnieżnej kuli i już na pewno przed erą styropianu.
I coś czuję, że zima w tym roku zbojkotowała.
Szkoda, że jak przepowiadali zimę stulecia, a ja zaczęłam wtedy pracę w najgłębszych Bieszczadach Bieszczadów, śnieżnej pokrywy było po znaki drogowe, mrozy dobijały niemalże do 30tki na minusie, a ja zastanawiałam się nad sensem istnienia i golenia nóg, skoro groziła mi śmierć przez hipotermię...





Dobiliśmy właśnie do lutego.
Dziś chcąc wyjść z domu, ubrałam sweter i oblały mnie siódme poty. Rozważałam założenie parki bądź kamizelki, ostatecznie ubrałam przejściowy płaszczyk. Bez swetra. Z lekką czapką w torebce.
Sezon na "Jak się ubrać" z trzema pytajnikami w pełni.
Prognozy pokazują pogodę na plusie, ja tam do końca pozostaję nieufna, więc ciepłe skarpetki, skrobaczki do szyb i zimowe buty trzymam w pogotowiu.
Choć nie ukrywam, że chciałabym bardziej wiosnę niż zimę, ale przecież wszystko w swoim czasie. Wiosna przyjdzie tak czy tak.

***

Wróciłam znów do pracy i pierwszy tydzień po feriach był bardziej efektywny niż same ferie, choć nie powiem, żebym piątkowopopołudniową konferencję przyjęła z uśmiechem.
Tak - nie było spania do przedpołudnia, wyjazdów na trzy dni czy chilloutowania w domu w ciepłych legginsach z kotem, za to wstając rano i wracając do domu po robocie, robiłam więcej niż mając niczym nie zaplanowane długie dni.
Dużo lepiej się czuję wstając rano (choć co rano robię z tego małą tragedię), mimo, że po dwóch dniach z dziećmi zaczęłam podciągać nosem. Nieuniknione w tej pracy ;)
Weekend spędziliśmy z Blutkiem zatem szczęśliwiej niż zwykle, śpiąc sobie razem w łóżeczku, sprzątając (to ja) i biegając za kapslami (to Blue). Nadajemy obecnie na jednej fali. Kot, goniony przez nożyczki, bo kołtuni się tragicznie i moje odrosty tuptające z niecierpliwością, w oczekiwaniu na fryzjera.
Trochę się wylegiwałam z nospą i termoforkiem, bo oto spotkało mnie szczęście w raju łamane przez ból.
W piżamowych spodniach, w których - dajcie żyć, mimo sympatycznych reniferków NIE DA się spać. Są grube jak dresy, podbite pluszem, jakby dedykowane na -20 stopni w nocy i zamarznięte kaloryfery w mieszkaniu. Wytrzymałam w nich dwie noce. W zasadzie pół dwóch nocy. Potem odgrzebałam na dnie szafy sztywne od nienoszenia szorty z Minnie i wskoczyłam w nie ku uciesze męża, który pytał czy jest jakieś święto i czy krótka piżama zagości u nas dłużej. Chryste. Chyba muszę pić jakąś whiskey przed snem albo coś innego na rozgrzewkę...
Pływałam w prysznicu z przytykającym się odpływem.
Robiłam sycylijską potrawę na obiad, której nie chciał zjeść mój mąż i zdradził mnie wymownie, pałaszując rosół i mięso u mamy.
Wyciskałam sok z pomarańczy.
Siedziałam z serniczkiem bez kawy.
Z bibliotecznymi książkami Karin Slaughter, które celebruję co wieczór, ciesząc się, że czytam je od początku. I choć książek własnych mam tyle, że zdecydowanie powinnam odpuścić to nie. Tym razem nie. Książki tej pani czytam w kolejności zdecydowanie nie po Bożemu i jest to o tyle słabe, że cykl dzieli się na dwie części, przepołowione śmiercią męża głównej bohaterki - Jeffreya.
I tak, zaczęłam czytać jak Sara opłakiwała śmierć męża, później w nowej serii, jak już związała się z innym, po to, by następnie trafić na tragiczną śmierć męża i żeby w końcu triumfalnie dopaść tę część, w której żyje sobie zdrowo, bezczelnie i szczęśliwie!
Nie powiem. Niesie to z sobą pewien smaczek, mniej więcej taki jaki miałam dziś kiedy na Netflixie odkryłam "Cast away. Poza światem" z Tomem Hanksem (wczoraj był "Terminal", tak by the way) i obejrzałam film od początku, widząc jak wyglądało życie zanim trafił na wyspę (ale dziś jadę ze spojlowaniem, po grubej bandzie xD), ale teraz marzę, żeby zacząć serię i iść zgodnie z nią w stronę finału, a nie łatać sobie pogubione wątki.
I tym marzeniem kończę (mama czyta, może kupi jakąś książkę), mąż nie czyta, ale to nic, bo swój wish list przybiłam do lodówki (Walentynki, Dzień Kota, Dzień Krótkiej Piżamy jak temperatury dalej będą plusowe, w marcu urodziny ostatnie z 2 na początku....), także jest nadzieja.
A teraz idę pozbierać krążki i piłeczki, żeby Blue nie przyszło nad ranem do łepka, żeby rozegrać Kosmiczny Mecz (*przeżyłam w domu mały armagedon, kiedy zmarł Kobe Bryant, a z tableta przez trzy dni nie płynęło nic tylko pożegnania, wspomnienia i bijący po oczach żółto - fioletowy kolor) i spać.
Dobrej nocy!


PS Czyta, nie czyta - dobrze, że obczaiłam sobie dla pewności u wujka Google, bo pierwotna wersja zakładała "Magiczny mecz", a nazwisko koszykarza - Bryantt.
Ależ bym zrujnowała jego dzieciństwo i światopogląd, a te małe gasnące NBA zamiast źrenic chybaby zakopałyby mnie żywcem...























Komentarze