Przejdź do głównej zawartości

kręci się

Pod moimi oknami, na plantach, postawili nowe kamienne donice.
Obstawiam, że na bratki.
Dla turystów, dla ozdoby, dla mojego kota, namiętnie wpatrującego się w bandę miejscowych gołębi.
Drożdży w sklepach nie uświadczy. Chyba, że na zamówienie. Albo kilogramowe opakowanie rodzinne.
W Tesco są nowe Tic tac. Coca colowe. Cały stojak malutkich pudełeczek. Całkiem nowa edycja, szata graficzna, czerwony zachęcający stojak. Że też im się chciało wymyślać coś nowego. Nie chcieli się przebranżowić i zrobić tictacowy płyn do rąk?

Świat kręci się dalej.
Dzieci się rodzą, uczniowie się uczą, egzaminy się przekładają.
Wieczorami i nocami gramy w Scrabble, choć to szczęście pewnie się skończy, kiedy M. wróci do pracy. W sensie nocne seanse, bo że popuści trzy popołudniowe partie to nie wierzę.
Chyba opadł papierowo - mydlany szał, bo udało mi się kupić bezdotykowy dozownik do mydła wraz z poręcznym zapasem dwóch uzupełniających woreczków. A drożdży już nie kupuję, bo we dwójkę nie nadążaliśmy ze zjadaniem swojskiego chleba, zanim spleśniał.
Spadł nawet śnieg. Parę dni po tym, jak stopniowo i sukcesywnie wywiozłam do mamy wszystkie zimowe buty. Czarne botki przeżyły szok, kiedy odśnieżany przeze mnie gorączkowo śnieg utworzył wkoło mnie imponujący jak na koniec marca kopczyk.

Mleko chyba mi się zepsuło, bo wyjątkowo dobra ta kawa z przyprawą chai latte.
Wcześniej horrendalnie drogie mleko sojowe dla baristów, kupione online, smakowało jak zwykle - jak mleko sojowe, ale łykałam przez tę cenę i poświęcenie kuriera, żeby mi je dostarczyć, więc aż przyjemnie je tak pić ze smakiem. Dla odmiany.
Kupiłam też róż do policzków, zainspirowana szybkim sposobem na ożywienie bladych policzków cierpiącej na dwubiegunowość Carrie z Homelandu (the end, skończyliśmy siódmy sezon na Netflixie, płacz i zgrzytanie zębów), która ratowała się tym specyfikiem w fazie nawrotu choroby. Chyba gdzieś tak wtedy, kiedy świrowała i uciekała pielęgniarzom z zakładu. Tak to sobie wzięłam do serca, że całe dnie myślałam o tym, jak bardzo przydałby mi się moim bladym licom minimalny cień rumieńca. Zwłaszcza, że po zimie skóra wygląda troszkę trupio. No i proszę, mam i róż. Mam trzy opcje do wyboru, kiedy go nakładam - po domu, po bułki, ze śmieciami.
Nie, nie mam już - zaczęło się zbiorowe noszenie maseczek.
Siły i energię próbuję odzyskać między balansowaniem reklamówkami pełnymi zakupów, a ćwiczeniem zumby online między stołem, a lodówką.
Między stołem i lodówką kręcę się też, bo nadzwyczaj chętnie param się teraz gotowaniem, robieniem sałatek dla męża i wydziwionych potraw. Zwłaszcza, że na czerwcową pierwszą rocznicę dostaliśmy już prezent od teściów - Pannę Zmywarkę, kobietę, o którą absolutnie nie jestem zazdrosna, a którą uwielbiam, hołubię i dzięki której moje ręce odżyły i zapaliły się do gotowania, jeśli nie trzeba potem tonąć po łokcie w pianie.

Robiłam też już uszka, pierogi, szarlotki, wielkie porządki na wszelkich możliwych półkach, renament kosmetyków, leków i ubrań, wraz ze sztorcowaniem butów, by równo stały w rzędzie, a książki w linii.
Quizy biologiczne, książkowe, filmowe, osobowościowe połączone z układaniem ściereczek kuchennych według kolorów, ściąganie narzuty z kanapy tak intensywnym nic nie robieniem, rozładowywanie laptopa.
Bicie rekordów w dziennym zużyciu łyżeczek do herbaty, multitasking dzięki sortowaniu jakiegoś miliona par męskich białych skarpet, szukanie puzzli na strychu z narażeniem życia (zwisające pajęczyny).
Zepsucie czajnika, bo tak intensywnie był używany do robienia herbaty, przeradość z kupienia kosza na śmieci do ich sortowania, nowego czajnika i maty na zmywarkę.
Milion małych, malutkich rzeczy do zrobienia i powodów do zadowolenia.


Powoli wymieniam garderobę, wyrzucając grube zimowe swetry i termoatywne getry, zastępując je lekkimi sukienkami w kwiatki i krótkimi spodenkami. Choć nie wiem po co. Właściwie.
Słucham, jak ptaszki ćwierkają za oknem i zdaje mi się, że robią to wyjątkowo głośno i radośnie.
Pochłaniam książki w tempie geometrycznym, choć utknęłam przy naszym rodzimym Mrozie.
Taka byłam napalona na jego książki, tak chciałam, tak szukałam, a teraz została mi jedynie gorycz i niechęć.
Póki co "Ekspozycja" leży odłogiem - nie powiedziałam jej "nie", ale naprawdę opornie mi to idzie.
Wiem, że pisanie kryminałów nie jest łatwe, ale mam wrażenie, że autor totalnie popłynął, nie mówiąc już o tym, że chyba nie konsultował tego z żadnym policjantem.
Nie mam takiego zboczenia zawodowego, żeby dopatrywać się "policyjnych" błędów w książkach. Sama, choć miałam nieomal dwuletnią przygodę w mundurówce, mam prywatne źródło porad i mogłabym śmiało próbować coś naskrobać, brak mi odwagi, by tyknąć tę sferę. Ale ok.
Uwielbiam thrillery i kryminały, czytam właściwie tylko książki tego typu i zwykle nie zwracam uwagi, jeśli coś mija się z prawdą. Ale tu jest po prostu dramat i słyszałam już przynajmniej dwie podobne opinie.
Komisarz, który pod groźbą zawieszenia, ucieka z dziennikarką... Razem wrzucają na portale społecznościowe dowody rzeczowe i zdjęcia zbeszczeszczonych zwłok (?), policjanci, zatrzymujący pojazd, którzy drą się "Ryj, ryj!!!" i adnotacja bohatera, że rozumie to, bo całe szkolenie uczył się, jak odpowiednio głośno się drzeć, mierzenie bohatera (policjanta) z broni do kontrolujących go policjantów, postrzelenie naczelnika, snajperzy, którzy otaczają dom, komisarz, który bierze zakładników - w tym swojego przełożonego...
Dramat.
Nie, nie, nie.
No po prostu nie.
Nie ma w tym realizmu, polotu ani sensu.
Dalej więc kocham Jo Nesbo, Thomasa Eriksona, Tess Gerritsen i Karin Slaughter, bo przynajmniej nie ma tam bajek ani science fiction...
Ale do książki spróbuję wrócić, choćby po to, by móc wyrobić sobie o niej opinię. Tak samo jak zrobiłam, oglądając "365 dni" ( i tu powinien się zjawić emotikon płaczący ze śmiechu). Nie uległam pokusie i nigdy nie czytałam i nie oglądałam Greya, fakt, że popełniłam książkę romantyczną na niewiele się tu zdaje, a na swoje usprawiedliwienie mam tylko to, że siedzę w domu sama, siedziałam wtedy cały weekend, trochę chora, a mąż mój wrócił o północy. Filmowi dałam 1, tylko po to, żeby zaznaczyć, jak słabo go oceniam, a nie wiem czy jest opcja "zero", a więcej scen i akcji jest w każdym innym filmie i serialu, gdzie dochodzi do czegoś i gdzie ukazany jest skrawek ciała.


Oprócz tego grzeję się w domku i w słońcu przez wciąż brudnawą szybę - ale moja mądrość życiowa mówi, że lepiej umyć później niż za wcześnie i przewiać się zdradliwym, wczesnowiosennym wiaterkiem.
Cieszę się dłuższymi dniami - choć nie wiem czy jest to aż tak cudowne, właściwie równie dobrze mogłoby walić żabami, przynajmniej byłby lepszy podkład do czytania czy popołudniowych drzemek.
Choć ja sobie ich akurat nie ucinam. Wystarczy, że długo śpię.
Ograniczamy kontakty z rodzicami, ale czasem korzystamy z dobrodziejstwa ich domków z ogródkami.
Jeszcze bardziej marzy mi się więc własny domek z warzywniakiem, wożę dzielnie taczki, babram w ziemi motyką i grabkami i wizualizuję sobie na języku truskawki.

Na ogół nie komentuję obecnych sytuacji, bo po co - każdy wie, co się dzieje w świecie, jednak odnoszę wrażenie, że ta sytuacja nie skończy się tak szybko, więc trzeba ją trochę oswoić i przestać omijać szerokim łukiem.
Nie jestem typem narzekającym - ja staram się szukać plusów, więc staram się na ile można przeczekać ten czas, ale naprawdę wolałabym chodzić do pracy normalnie i żyć normalnie. Tylko i aż tyle.

Zaczęłam oglądać "House of cards" (to znaczy lecę z trzecim sezonem), mam dwie szyte miętowe maseczki, oszczędzamy, nie dając się zwieść pokusie wyprzedaży (ale kubek z króliczkiem i tulipanem do mnie leci).
Czekam na warzywa z grządki, na krótkie spodenki i na truskawki.
Na basen z flamingiem, powrót do pracy i na normalność.

Świat stanął na głowie.
Ale kręci się dalej.




Komentarze

Popularne posty z tego bloga

wróciłam!

Musiało upłynąć trochę wody, musiał mnie zacząć boleć kręgosłup, żebym doszła do wniosku, że szczupłość nie równa się zdrowie, ale z dumą melduję, że wróciłam do dobrej kondycji. Kondycję bardzo łatwo stracić, a ciężko do niej wrócić. Moja poszła razem ze zmianą pracy, związkiem, przeprowadzkami i zmianą trybu życia na chill, kocyk i kotki. Więc tak naprawdę już parę lat temu. I nie potrafię, powiedzieć czemu, bo nikt mnie siłą pod tym kocem nie trzymał, koty naprawdę nie są aż tak absorbujące, a ja przecież zawsze byłam trochę ADHD. Wprawdzie gdzieś tak w covidzie, kiedy namiętnie udzielałam się w nieswoim ogródku - tzn. głównie woziłam taczki i chciałam wozić taczki, uznałam, że siłę jakąś tam mam. Ale nic poza tym. Przez to lato dbałam o siebie. Dużo spacerów, dużo roweru, trochę biegania. I bieganie też mi wychodziło - w sensie więcej było biegania niż chodzenia, zakwasy też były solidne, a ja czerwona jak cegła, więc oszustw nie było. Wraz z nadejściem roku szkolnego zmieniłam się

po turecku +

Nowy Rok zaczęłam kupieniem wielkiego fioletowo-miętowego bidonu i piłki do fitnessu. Nooo i zakwasami w brzuchu.  I wcale nie miałam postanowienia dbania o formę, bo zmianę trybu życia wdrożyłam już jakiś czas temu - po prostu.  Nie robię żadnych noworocznych postanowień, chyba, że takie wewnętrzne, bardziej osobiste, dotyczące zmian w sobie samej, ale które nie są jakoś bardzo górnolotne. Z wysokości szybko się spada. Odkąd wróciłam do pracy, cierpię na brak czasu na czytanie, ale w poprzedni weekend nadrobiłam wszystko. I udało mi się zrobić Killera Chodakowskiej - zapomniałam już, jak on kopie. Nie wiem, może znacie bardziej intensywne ćwiczenia, ale dla mnie Killer jest z tych ćwiczeń, które naprawdę dają w D. Ale z niewiadomych przyczyn (a może z tych, że jednak długo siedzę i pracuję) ostatnio dość mocno doskwiera mi kark, w ten weekend uprawiałam więc ćwiczenia dla seniorów pt. "Zdrowy kręgosłup". Lol. Poza tym mamy mrozy, dzień dalej parszywie krótki, auta nie chcą n

łapówka

Jeśli mylicie buraki z brokułem, kiedy piszecie listę zakupów, a zamiast "napiwek" mówicie "łapówka", to najpewniej przeszliście covida, jak ja. Nie kaszel, nie siedzenie w domu, a mgła umysłowa, jaka potem opada jest definitywnie NAJGORSZA. Zdarzyło mi się jeszcze zapomnieć PINu do telefonu (ale używałam go bardzo dawno, bo telefon nowy, więc nie musiałam go resetować jak poprzedni co dwa dni...), schować solniczkę i pieprzniczkę grzybki do szuflady obok tej właściwej i wziąć złe kluczyki do samochodu, kiedy przed Świętami jechałam na szybką rozgrzewającą herbatkę z koleżanką. Ale na usprawiedliwienie dodam, że to ten sam model, mój jest tylko mniej odrapany (głównie dlatego, że nasze auto odrapałam ja, a teraz mam pożyczone od rodziców, zanim doczekam się swojego miętowego dziecka ;)). Okres przed Świętami był średni, bo jak mi wyskoczył pozytywny test, zostałam już te parę dni w domu, zwłaszcza, że czułam się słabo i łapałam wszystko jak pelikan (np. wyglądałam b