nowe

Jak już wiedziałam, że zamykają szkołę i że będę kwitnąć w domu i uczyć zdalnie, wiedziałam też, że może to trochę potrwać.
Myślałam - ani to wakacje, ani L4, ani bezrobocie.
Siedzenie w domu, ale obowiązki i gotowość cały czas.
Dziwny, dziwny czas.
Ale myślałam też, że nie wiem jak to przeżyję, że będzie mi się dłużyć niemiłosiernie i że na co było kupować te szminki (bo co, będę się malować do laptopa?).

Nie wiem kiedy zleciały ponad trzy miesiące.
Nie wiem.
Nie potrafię ich oddzielić od siebie jakimiś większymi wydarzeniami jak wcześniej - tu jakaś impreza rodzinna, tu wyjazd, tu zakupy.
Potrafię tylko powiedzieć błyskotliwie "No. W ferie zimowe zdążyliśmy skoczyć do Białki. Wymoczyliśmy tyłki w basenach i zobaczyliśmy śnieg i zimę. Plus ja zdołałam poplamić nowe dżinsy plamą z oliwy i tak samo zdołałam ją wyprać w umywalce, susząc się później suszarką do rąk" (akrobacje czynione w łazience były doprawdy imponujące).

Później zaczyna się już smętna fala spania, siedzenia w domu, unikania wychodzenia, kupowania maseczek, pranie maseczek, zalewu szkoleń online i skrzętne robienie notatek kolorowymi długopisami, sprawdzanie maila, gotowanie i mój kot, maminsynek do kwadratu, który urządza histerię, kiedy muszę wyjść z domu, albo gdy idę sama (straszna zbrodnia) pod prysznic, nie sadzając go dla asysty na pralkę lub sedes.
Czajnik mi się zepsuł, bo przez to siedzenie w domu, picie herbat przekraczało dozwolone normy przyzwoitości!
No jasne.
Były moje urodziny - ostatnie z dwójką na początku, były urodziny męża - okrągłe, 30, które wyobrażaliśmy sobie całkiem inaczej, były Święta i była śmierć Pedrulka.
Poza tym mam wrażenie, że to tylko 90 razy wstawałam i kładłam się spać.
Za atrakcje uważałam wyjazd po lodówkę z teściem, wyjście do rossmana jak już ograniczyli liczbę osób i nie trzeba było czekać godzinę na swoją kolej, a szminkę używałam jadąc do rodziców, bo tam nie musiałam mieć maski.
Samochodem nie jeździłam prawie wcale, więc jak musiałam zawieźć męża do pracy, czułam się jak rajdowiec.
Kawa na Orlenie nabrała nowego znaczenia. Randki. Wycieczki. Szału zakupowego. Atrakcji. Posmaku wolności. I taka rozrzutność. Takie burżujstwo. Kawa na Orlenie, kiedy w domu też stoi słoik rozpuszczalki i mleko bezlaktozowe w lodówce. A jak byłam sama czułam się prawie jak szpieg. Chowałam ją pod pazuchą i płaciłam gotówką, bo karta jest zbyt prosta do wyśledzenia. Przez męża.
Zakupów online jakoś wcale nie popełniałam.
Może tylko prezenty na Dzień Mamy czy jakieś rzeczy do domu i kosmetyki. Jedną bluzę z Bambim. Dwa żele rabarbarowe pod prysznic.
Dom zaadaptowałam na swoją małą pieczarę. Gawrę.
Łóżko stało się centrum dowodzenia i naszą - moją i Blue - bazą.
Wchodzenie pod prysznic rano, w południe i wieczorem, kiedy chcę, spełnieniem fantazji (chyba gdzieś w głębi duszy jestem syreną. Teraz marzy mi się wanna).
Gotowanie - wielką frajdą.
Laptop narzędziem pracy.
Kiedy otworzyli bibliotekę, wpadłam w entuzjazm, którego nie potrafię porównać do innego znanego mi uczucia, choć na półkach i tak piętrzyły się moje własne książki.
Pooglądałam cały cykl filmów o "Harrym Potterze", trochę serialu "Gomorra" (polecam!), pokochałam Harrego, tym razem Hole z serii Jo Nesbo. Przypomniałam sobie też Harrego Boscha, detektywa z Hollywood.
Uczyłam się hiszpańskich słów z "Uwięzionych" (5/10, przewidywalny, słaby, irytujący, śmieszny. Ale coś trzeba robić jak mąż pokonuje levele).
Czasami chodziłam na długie spacery, czasami w ogóle nie wychodziłam z domu.
- Weź mnie gdzieś. Weź mnie gdzieś! - miauczałam mężowi średnio raz na dwa tygodnie.
Nie chodziłam w ogóle do 90letniej cioci.
Ogólnie unikałam łażenia do ludzi.
Siedziałam w ciszy albo cały dzień pracowałam z lecącym w tle "Nasz nowy dom".
Z jednej strony miałam swój introwertyczny raj, z drugiej - żałowałam, że ostatnio zbyt często opuszczałam zumbę i że nie wychodziłam więcej z domu, jak mogłam.
Sprzątałam albo i nie.
Piekłam dużo ciast, w tym pierwszego sernika (wiedeński).

A jutro jest koniec roku szkolnego.
Zleciał jak nie wiem co i teraz pozostaje mi nic innego, jak zacząć czytać obiecanego sobie już wcześniej Harrego Pottera, bo bezapelacyjnie kojarzy mi się z wakacjami. Wakacjami, kiedy znalazłam z bibliotece 3 i 4 część przygód młodego czarodzieja, parę niespotykanie długich miesięcy po tym, jak przeczytałam swoje urodzinowe 1 i 2 ( jak dobrze być dorosłym. Martwić się pracą, pieniędzmi i umową, ale jak się ma kaprys, kupić sobie jedną, dwie, trzy upragnione książki). Pamiętam te upały, duchotę i burzę. Kubusia - jabłko, dynia, marakuja (zabiłabym za niego) i paluszki Beskidzkie. Leżenie na łóżku, na żółtej pościeli z kory, z nosem w książce, głową w chmurach. Grzmoty burzy. Brak światła i ta panika, że trzeba szukać świeczki czy latari, bo trzeba czytać! Czytać! ;)))

Póki co kończę jednak drugi tom Igrzysk śmierci, więc muszę się szybko uwinąć i wtedy - Harry, jesteś mój :)








Komentarze