jednorazowo


LIPIEC:

Niektórzy mówią, że dla nauczycieli wakacje zaczęły się w marcu (z pewnością rodzice i dzieci położą się krzyżem, skandując "Nieprawda! Chwała nauczycielom, to doprawdy cudowni ludzie! Obiecujemy więcej nie narzekać i już nigdy nie dzwonić w środku nocy z pytaniem o kasztanowe jeżyki na konkurs!"), inni, że 26 czerwca, a ja powiem, że mi zaczęły się, jak zdałam na nauczyciela kontraktowego w lipcu.
Tak, udało się.
Po paru latach. Zabawne, że w naszym kraju, chcąc pracować (i kształcąc się na okrągło), trzeba kilku lat, żeby łaskawie złapać umowę na rok (od 1 września do końca sierpnia) i móc podejść do rozmowy na zaledwie pierwszy stopień awansu...

Ale wreszcie są. Mam je. Wakacje! Lato...
Lata nie było w maju, nie było w czerwcu i naprawdę trudno powiedzieć, żeby było teraz (bo podtopienia, deszcze, burze, temperatura ledwo wadząca o ponad 20 stopni to jakiś żart).
Udało mi się póki co wyhaczyć PARĘ ciepłych i może ze trzy gorące dni.
Wychodzi na to, że jest to lato jednorazowe.

Tak więc jeden raz udało mi się wymoczyć tyłek w dmuchanym ogrodowym basenie u rodziców, rozłożonym wbrew wszystkiemu i na przekór pogodzie. "Moczenie tyłka" to doskonałe określenie, bo skoro pływałam w kolorowym donacie, siłą rzeczy wymieniona część ciała brodziła w wodzie. W górnej partii wody, bo wiadomo, że na dole basenu panują iście arktyczne klimaty, zalęgły się tam nawet arktyczne planktony i - daję słowo, że niedawno widziałam tam arktycznego rekina! (ostatnio na mojej tapecie są: wapno do picia, wieloryby na instagramie, Harry Potter i fasolka szparagowa, także możecie mi pewne rzeczy wybaczyć).

Jeden raz jadłam lody, w pełnym słońcu, na huśtawce w środku miasta (bo tych w rubinowej czekoladzie i podkradzionego mężowi rożka Kinder Bueno, jedzonych pod kocem w mieszkaniu nie liczę).
Raz udało mi się zabrać plażową torbę, naszpikowaną kremami z filtrem (mogę nie wziąć witamin, mogę kichać na alergię, ale ochrona przed słońcem musi być!), wodą z cytryną i książkami i zrobić sobie chillout na podwórku rodziców. Na leżaczku, samotnie, do południa, roztapiając się w słońcu i pijąc mrożoną kawę zamiast obiadu.
Jeden raz zrobiłam pierogi z jagodami i choć wcale nie czułam poświęcenia, płynącego z taplania się w mące, wręcz - sprawiło mi radość plamienie palców i stolnicy fioletowym sokiem - jednak kiedy większość pierogów posklejała się w misce (planem było mrożenie, przecież mój mięsożerny mąż nie naje się ciastem z darami lasu!), zwątpiłam i miałam ochotę zabić kogoś tą zbryloną masą, która docelowo miała być pięknymi pulchnymi pierożkami, cieszącymi oko i żołądek.
Raz jeździłam na rowerze, choć biorąc pod uwagę, że testowałam przy tym trzy niezbyt już nowe, domowe rowery, można to podciągnąć pod dwa do pięciu jazd.

Jedynie komary gryzą mnie tak namiętnie, często i puchnąco, że zdecydowanie rok 2020 będzie ich rokiem, bo ich ataki z pewnością nie są jednorazowe. Mimo Offów, B6 krążącej zamiast krwi w moim ciele, długich rękawów, ja i tak mam wszędzie bąble, wyglądając jakbym zapadła na dziwną odmianę bąblownicy. Spowodowało to nawet, że kupiłam zawieszkę ultradźwiękową w drogerii i chodziłam z nią, pulsującą seledynowym światełkiem, mówiąc "a kysz" każdemu owadowi, który ośmielił się fruwać w zasięgu pięciu metrów. Aż żal mówić, że zawieszka jest popularnej marki niemowlęcej Chicco, więc paradując z nią na szyi, czuję się jakby za chwilę z kieszeni miał mi się wychylić laktator, a z torebki sznurek do smoczka... Niezwykle osobliwe uczucie... Brr...

Tak więc wakacje spędzam głównie pochłaniając moje własne tomy Harrego (czytało się wyśmienicie, gdybym tak regularnie wrzucała wpisy jak regularnie czytam, to może nie byłabym ju trzy kolejne książki później) w różnym stopniu zniszczenia. Pierwsza jest tak mało subtelnie obgryziona dookoła przez mojego (świętej pamięci puchatego skarbka) Borysa (szynszyla, żyjącego cudowne 11 niszczycielskich lat, z trakcie których pochłonął kilka kabli od klawiatur, niezliczoną liczbę myszek, pogryzł meble, okna i generalnie wszystko, co stanęło na jego drodze), że wygląda jakby ten tom był specjalną edycją, ozdobioną ząbkowanym ornamencikiem wkoło okładki. Piąta z kolei (na skutek częstego rozkładania), przełamała się w pół i w kilku innych miejscach, a że nie mam magicznej taśmy, każda próba scalenia jej w jedno, kończy się klęską. Zgubiła mi się nawet jedna strona (płaczu było co nie miara, a mój mąż na hasło "Przecież to tylko jedna strona" do dziś nie może chodzić w pełni wyprostowany...

Korzystam też z pogody, jeśli tylko taka się przytrafi. Czyli jeśli zaświeci słońce, ja rzucam miotłę, ręczniki, obiad czy co tam aktualnie robię i lecę na hamak. Po prawie 30 latach życia moją nauką życiową jest - W czasie burzy i chłodu można prasować i gotować ręczniki, a witamina D (jak dopełnienie do szczęścia) sama się nie zrobi!
Mrożę też zioła i warzywa (i nawet piszę na woreczku datę cienkim markerem).
Modlę się, żeby ta mizerna brązowa opalenizna nie wyblakła z braku słońca.


https://archiwum.allegro.pl/oferta/donut-urodziny-dziewczyna-oplatek-na-tort-gratis-i7643143243.html



Komentarze