afera imbirowa

Dla mnie koniec lata nastąpił w momencie, kiedy przestałam pić kawę mrożoną, zamieniając ją na jej parzącą odpowiedniczkę i kiedy stwierdziłam (pierwsze dni września), że czuję mroźne powietrze (akurat padało i naprawdę, naprawdę było bardzo zimno!).

Jeszcze przez parę dni, a nawet jakieś dwa tygodnie, próbowałam uratować lato, ale przypominało to reanimowanie trupa. Niby miałam jeszcze wyciągnięte jakieś sukieneczki i bluzki, niby nie spakowałam ich razem z KOMPLETNIE letnimi rzeczami do worków. Niby myślałam jeszcze, że zdecydowanie, zdecydowanie za mało jadłam miętowych lodów z czekoladą i że trzeba to zmienić i że wciąż MOGŁABYM zacząć biegać...

Ale potem się przeziębiłam, a dziś oficjalnie skończyłam lato.

Skończyłam je gorącą flat white z Orlenu (czuję ją do teraz, wszystko leci mi z rąk, a cały dzień mnie rozsadza), doprawiając ją dla żartu cukrem cynamonowym.

Skończyłam wyciskając do ostatniej kropli miętowo miętowy żel pod prysznic.

Skończyłam, bezceremonialnie pakując ostatnie zwiewne sukienki i w nich miejsce układając pieszczotliwie swetry.

I nieodwołalnie zaczęłam już sezon na kwaśną szarlotkę z szarych renet, z którą dziś babrałam się pół dnia między zakupami, zamiataniem, a kolejnymi i kolejnymi turami prania (w tym szlafroki i kocyki, jak jesień to jesień), na herbatę z imbirem, miodem, sokiem malinowym i cytryną (w sumie zaczęłam już parę tygodni temu), na wieczorne czytanie książek w skarpetkach (w sumie też praktykuję od jakiegoś czasu). No to tylko szarlotką ją zaczęłam.

No i jak co roku szukam idealnych butów przejściowych - takich między sportowymi, a eleganckimi, trzewikami, a botkami i jeszcze bez błysków, ćwieków, złota, w pożądanym kolorze i rozmiarze do codziennych spacerków do pracy w moim małym spokojnym miasteczku.

***

W moim małym spokojnym miasteczku nic nikomu nie umknie.
I zanim się człowiek zdąży przeziębić, to już dzwony biją, że chory.

- Pani w sklepie powiedziała, że jak już jesteś chora to że musisz ten imbir pić codziennie - zawyrokował mój mąż w zeszły czwartek, wysypując na stół tonę cytryn i imbiru.
(Choć zawsze chwalę go pod niebiosa, że NIGDY nie muszę mu pokazywać palcem, co trzeba kupić, że on ZAWSZE wie, jakie ręczniki jednorazowe używamy i jaki płyn do płukania ma kupić, to czasami jak zapomnę mu powiedzieć, że dla mnie "banany" to dwa, najmniejsze, a mówiąc "imbir i cytryna", mam na myśli jeden korzeń i jeden cytrus, a nie tyle, że mogłabym produkować syrop na skalę masową).
- Ale przecież ja nie jestem chora. To tylko zatoki. Zatoki mi spłynęły i mam chrypkę, a łaskotanie chrypy wywołało kaszel - mruknęłam.
- Trzeba było jej powiedzieć, że kupujesz imbir dla ciężarnej żony... - burknęłam.
- Dopiero by była afera...

No i wykrakała mi ta pani aferę, bo już w piątek obudziła mnie o piątej koleżanka Gorączka i kolega Kaszel, czułam się jakby mnie przejechał walec i straciłam swój zwykle dobry humor (i przy okazji głos). Finalnie spędziłam ten dzień w domu w objęciach dreszczy, białej pościeli w kropki i zmienianej kilka razy piżamy.

Weekend też był upojny i pociągający. Mąż akurat miał końcówkę urlopu, nie pojechaliśmy nigdzie (plany było ohoho), ja nosa nie wytknęłam nawet za okno, marudziłam, miauczałam, nudziłam się i spałam. Nie skorzystałam ze słonka i nie pamiętam za bardzo nic.

No, może poza tym, że to była moja najszybsza infekcja, pobiłam swój życiowy rekord i zamiast babrać się jak zwykle (przystępny tydzień) lub jak rok temu (nieprzyzwoite dwa tygodnie), ja zakończyłam przygodę w niedzielę wieczorem i tak sobie myślę, że jednak gorączka to gorączka, wymęczy, sponiewiera ale chociaż zmobilizuje organizm do obrony.

Zmobilizowałam się więc do porządków, prania i pracy, która sprawia mi niezwykłą radość.

I ogólnie wszystko mi właśnie sprawia radość - zapach cynamonu i cocolino, pluszowa lama dla kota, którą zamówiłam przy okazji zamawiania karmy i babytabsów, herbata z miodem i bez miodu, zimne poranki (5 stopni, brawo), słoneczne promienie zza okna, spadające powoli liście i nawet "Kac Vegas", lecący w TV, a mój ambitny plan na jesień zakłada niechorowanie, czytanie w skarpetkach i jedzenie szarlotki, którą zamrożę na mniej ambitne weekendy ;)





Komentarze