małe, śliczne i świecące

Jak na razie całkiem przyjemny ten listopad.

Pogoda rozpieszcza, więc spaceruję ile wlezie i szuram butami w liściach. 

Jak jest brzydziej - zakopuję się w kołderkę albo czytam.

Zaczęłam nosić sukienki.

Po domu, do grubych rajstop, ale zawsze coś.

Na lekcje online ubrałam się ostatnio jak nauczycielka ze szwedzkiej lektury z lat pięćdziesiątych - luźna kiecka w groszki, ulizane upięte włosy i narzucony na szyję szal. I wcale nie planowałam tak wyglądać, ale mąż zostawił otwarte okno, ja wpadłam w pierwszy stopień hipotermii, więc szalik był jedyną opcją na przetrwanie.

Ciemno się robi po czwartej, co mi nieszczególnie przeszkadza, odkąd dostałam dwustronny koc z barankiem, tak wielki, że można się w nim zgubić.

Wieczorami oglądamy "Gambit królowej" na Netflixie, aż mnie naszło na partyjkę i pozwoliłam się rozgromić komputerowi.

Zrobiłam już sobie terapię światłem w Leroy Merlin podczas wycieczki z rodzicami po płyty meblowe. Płyt meblowych nie było, były pojemniki na żywność, trytytki i haczyki dla męża, ekologiczny Frosh do kuchni.

Kupiłam też świąteczne bombki i w tym roku mam plan ubrać choinkę początkiem grudnia. Bo nie wiadomo jak długo będę kwitnąć w domu na zdalnym, więc trzeba sobie czymś humor poprawiać. I wyjątkowo miło spacerowało mi się koło hoho Mikołaja, choć nie ma jeszcze połowy miesiąca.


A teraz, po prawie półtora roku ślubu doczekaliśmy się wspólnego maleństwa. Notebooka. Maleństwo nieszczególnie planowane, za to małe, śliczne i z podświetlaną klawiaturą, co poprawia mój komfort życia o milion punktów ;).


W październiku zaczęłam przebąkiwać pod nosem, że na Black Friday mogłabym przytulić na raty Lumię od Phillipsa.

- Pustaki! - usłyszałam w odpowiedzi i doszłam do wniosku, że dzianinowa sukienka w kropki, optymistycznie żółta bluza z Bambim i kocyk wystarczą na tegoroczny worek prezentów.

Przy okazji nadmieniłam mężowi, że tworzę już powoli 30tkowy wish list, nie dając szans przypadkowi i że choć początkowo myślałam o czytniku ebooków, potem doszłam do wniosku, że książek mam tyle, że wystarczy mi na kilka lat, poza tym biblioteka też jest dobrze zaopatrzona i jakbym miała wybierać to wolałabym notebooka. Ale był to plan zdecydowanie długoterminowy, niepewny i raczej na czas nieokreślony. 

Później nastąpił okres hybrydowego nauczania, w międzyczasie matryca w moim starym laptopie zaczęła się szerzyć i panoszyć, ładowanie szwankowało, a wtyczka od ładowarki postanowiła strzelać iskrami za każdym razem, gdy podłączało się ją do prądu. I kiedy rząd ogłosił kolejne zdalne nauczanie plus zamknięcie galerii, a my pojechaliśmy się tylko porozglądać, ale gdy zobaczyliśmy, że rodzice z dziećmi biorą już komputery z wystawki, trochę nas tknęło.

I tak zostałam matką nowego elektronicznego dziecka. Notebook jest mały i ma podświetlaną klawiaturę. Moje niespełnione dotąd marzenie, gratka dla bloggerów, nauczycieli pracujących do wieczora nad papierami, pisarek szufladowych.

Cieszę się nim jak dzieckiem, pieszczę, głaskam i szczerzę się nad klawiaturą. I przynajmniej mam ten komfort, że mam nowy sprzęt. gdy obok głosu staje się on narzędziem pracy, no a o tym, że wieczorami będę mogła pisać bez świecenia światła to nie trzeba chyba mówić.

No nic, idę ubrać się jak człowiek w dżinsy i Bambiego (może to przedtrzysiestkowy kryzys, że mam już dwie bluzy z jelonkiem?), do sklepu po kalendarz biurkowy i brązowy papier do pakowania, a potem lecę do teściowej na barszcz z uszkami. Nawet jeśli nas zamkną w Święta to chociaż uszka będę miała zaliczone ;)








Komentarze