Przejdź do głównej zawartości

włoskie smaki

Kilka dni przed Świętami, kiedy biegałam po mieście z paczuszką goździków, ostatnimi drobiazgami do dorzucenia do świątecznych prezentów i z parasolką, zamarzyła mi się włoska pizza.

Taka prosta, zwyczajna, ale z dobrych składników i najlepiej z pieca.

Z mozzarellą, sosem pomidorowym i świeżą bazylią.


Przełknęłam ślinę i poszłam po bułki.

Tam zachciało mi się kapuśniaczków na cieśnie francuskim.

"Bez sensu" - pomyślałam.

Przecież za chwilę opcham się pierogów z kapustą, no i nie będę robić specjalnie barszczu. A ten gotowy w kartonie, który tak zachwalała moja siostra, jak otworzę teraz, to będę pić w sam raz do Wigilii.

Wyszłam ze sklepu, myśląc "Nie wolno iść na zakupy głodnym!" i ślinka mi pociekła na myśl o pierogach z kaszą gryczaną. To pragnienie okazało się najprostsze do spełnienia, bo akurat rozpakowywałam zakupy, kiedy zadzwoniła mama, kichając od pierogowej mąki w nosie. No to pojechałam po tuzin pierogów, jeszcze surowych, a potem wrzuciłam je do wrzątku i nieprzyzwoicie się nimi opchałam.


W przeddzień Wigilii zaplanowaliśmy porządki, ale mi akurat wypadła kontrola u dermatologa, więc z wielkim żalem porzuciłam mopa. Mąż razem z Walterem (tym białym, bezprzewodowym) odkurzyli, Blue wyjątkowo nie plątał się pod obrotowymi szczotkami (dlatego podkreślam, że potrzebuję kolejnego kota - tak go rozpuszczam, że tylko przy mnie jest nieznośny), posprzątali, a ja w tym czasie urządziłam sobie świąteczny wypad.

W deszczu, co prawda. Wlekąc się pół drogi za autobusem - co prawda (grzeczne i rozsądne dziewczynki nie wyprzedzają w takich warunkach jak nie muszą), cholerne 25 kilometrów (i jak ja mogłam tyle co drugi dzień dojeżdżać do służby???), za to w jakim stylu!

(w niegrzejącym aucie)

Bez zakupowego celu, bez śniegu i bez większej frajdy, bo w końcu do lekarza, no ale w jakim klimacie.

Na początek - Mariah Carey i "All I want for Christmas". Rozbujała się na całego na zakrętach, a ja podkręciłam głośność. Potem, sentymentalne słodko gorzkie "Last Christmas" - po raz pierwszy w eterze na trasie tego roku. Wleczenie się za autobusem miało też plusy, bo pooglądałam sobie wszystkie nowe domki w okolicy, napatrzyłam się na Winchestery, antracytowe dachy i małe bryłki. Wtedy niestety już dojechałam do celu, a jakieś pięć minut przed dotarciem, włączyło mi się ogrzewanie. Kupiłam sobie gwieździstą piżamę w Pepco (dziecięcą, a i tak chyba będzie za duża, bo na 158 cm ^^), skontrolowałam pryszcze (żartuję, aktualnie umarły śmiercią tragiczną, ale moje hormony są tak zabójczo dowcipne, że kto je tam wie), złapałam receptę, zrobiłam zakupy i wtaszczyłam się do samochodu. Dawniej nie mogłabym odpuścić sobie flat white, bo dla mnie Ustrzyki to flat white, ale odkąd u nas w mieście też je mamy na stacji, a tato w lecie zasypał mnie kuponami i w upał codziennie piłam gorącą kawę, stwierdziłam, że ją sobie podaruję. A wracając, jako kwintesencję świąt, usłyszałam "A kto wie". 

No i najlepsze było w domu - bo wysprzątane.

Pół wieczora krzątałam się przy ladzie, robiąc Kinder Bueno. Niby bez pieczenia, ale jest dość pracochłonne, a ilość misek upapranych to czekoladą, to masą, to Nutellą jest w stanie zapełnić całą zmywarkę i mięsiłam w między czasie ciasto na miękkie pierniczki.


Dziś poleciałam tylko po chleby, celofan i czerwoną wstążkę, a potem przystąpiłam do produkcji piernikowych gwiazdek. Czeka mnie jeszcze tylko prasowanie mężowej koszuli, ogarnięcie się i wciągnięcie peptitkowej spódniczki. No i dylemat włosowy - falować czy prostować?

Ale póki co, mały elf podrzucił pod choinkę paczki, kocią paczuszkę z pastą i kiełbaskami schował do szafki (nie przetrwałyby do wieczora, Blue wyszarpałby je z papierka), pierniczki w czekoladzie wstawił do lodówki do ostygnięcia i odpalił sobie "Krainę Lodu" na HBO. 

Deszczowe, smętne, ale i tak spędzę je radośnie. Mam swojego połówka, kocie szczęście, małą choinkę i jakąś tonę pierników. Książki, dwustronny koc z barankiem i umiejętność cieszenia się z drobiazgów.

Mimo wszystko, to będą dobre Święta :)))





Komentarze

Popularne posty z tego bloga

wróciłam!

Musiało upłynąć trochę wody, musiał mnie zacząć boleć kręgosłup, żebym doszła do wniosku, że szczupłość nie równa się zdrowie, ale z dumą melduję, że wróciłam do dobrej kondycji. Kondycję bardzo łatwo stracić, a ciężko do niej wrócić. Moja poszła razem ze zmianą pracy, związkiem, przeprowadzkami i zmianą trybu życia na chill, kocyk i kotki. Więc tak naprawdę już parę lat temu. I nie potrafię, powiedzieć czemu, bo nikt mnie siłą pod tym kocem nie trzymał, koty naprawdę nie są aż tak absorbujące, a ja przecież zawsze byłam trochę ADHD. Wprawdzie gdzieś tak w covidzie, kiedy namiętnie udzielałam się w nieswoim ogródku - tzn. głównie woziłam taczki i chciałam wozić taczki, uznałam, że siłę jakąś tam mam. Ale nic poza tym. Przez to lato dbałam o siebie. Dużo spacerów, dużo roweru, trochę biegania. I bieganie też mi wychodziło - w sensie więcej było biegania niż chodzenia, zakwasy też były solidne, a ja czerwona jak cegła, więc oszustw nie było. Wraz z nadejściem roku szkolnego zmieniłam się

po turecku +

Nowy Rok zaczęłam kupieniem wielkiego fioletowo-miętowego bidonu i piłki do fitnessu. Nooo i zakwasami w brzuchu.  I wcale nie miałam postanowienia dbania o formę, bo zmianę trybu życia wdrożyłam już jakiś czas temu - po prostu.  Nie robię żadnych noworocznych postanowień, chyba, że takie wewnętrzne, bardziej osobiste, dotyczące zmian w sobie samej, ale które nie są jakoś bardzo górnolotne. Z wysokości szybko się spada. Odkąd wróciłam do pracy, cierpię na brak czasu na czytanie, ale w poprzedni weekend nadrobiłam wszystko. I udało mi się zrobić Killera Chodakowskiej - zapomniałam już, jak on kopie. Nie wiem, może znacie bardziej intensywne ćwiczenia, ale dla mnie Killer jest z tych ćwiczeń, które naprawdę dają w D. Ale z niewiadomych przyczyn (a może z tych, że jednak długo siedzę i pracuję) ostatnio dość mocno doskwiera mi kark, w ten weekend uprawiałam więc ćwiczenia dla seniorów pt. "Zdrowy kręgosłup". Lol. Poza tym mamy mrozy, dzień dalej parszywie krótki, auta nie chcą n

łapówka

Jeśli mylicie buraki z brokułem, kiedy piszecie listę zakupów, a zamiast "napiwek" mówicie "łapówka", to najpewniej przeszliście covida, jak ja. Nie kaszel, nie siedzenie w domu, a mgła umysłowa, jaka potem opada jest definitywnie NAJGORSZA. Zdarzyło mi się jeszcze zapomnieć PINu do telefonu (ale używałam go bardzo dawno, bo telefon nowy, więc nie musiałam go resetować jak poprzedni co dwa dni...), schować solniczkę i pieprzniczkę grzybki do szuflady obok tej właściwej i wziąć złe kluczyki do samochodu, kiedy przed Świętami jechałam na szybką rozgrzewającą herbatkę z koleżanką. Ale na usprawiedliwienie dodam, że to ten sam model, mój jest tylko mniej odrapany (głównie dlatego, że nasze auto odrapałam ja, a teraz mam pożyczone od rodziców, zanim doczekam się swojego miętowego dziecka ;)). Okres przed Świętami był średni, bo jak mi wyskoczył pozytywny test, zostałam już te parę dni w domu, zwłaszcza, że czułam się słabo i łapałam wszystko jak pelikan (np. wyglądałam b