kupidynki

Chyba jestem w tym niewielkim procencie osób, które czy są singlami, czy są w związku, nie jarają się wcale 14 lutym i nie obchodzą jakoś szczególnie Walentynek.

Nigdy specjalnie nie przejmowałam się tym a'la świętem i nigdy nie było u mnie słodkich kupidynków z gołymi pupciami ani czerwonego koloru.

W sumie tylko raz dostałam Walentynkowe kwiatki - kiedy byłam zagrypiona i siedziałam zdechnięta w domu, a Mati zrobił mi niespodziankę i jak poszedł po zapas chusteczek do nosa, to wrócił z żółtymi tulipanami. Ładnie komponowały się wtedy z karminem mojego wysmarkanego do cna nochala.


Walentynki wypadają nam nie w czas, bo zwykle kupujemy sobie fajne prezenty pod choinkę (Mikołajek nie obchodzimy, wolimy oszczędzać albo dołożyć do prezentu świątecznego), z kolei marzec mamy mocno urodzinowy (ja, on, nie wspomnę już, że Blue, ale jemu lepiej dać pudełko albo paczkę gumek do włosów). Okolice połowy lutego spędzaliśmy więc na fajnym obiedzie albo w kinie, zamiast kupować sobie pierdoły albo wymyślne prezenty.

W tym roku Walentynki wypadły w pandemicznej rzeczywistości, a mój mąż miał tego dnia służbę.

W piątek, przed weekendem, wkurzona tym, że codziennie rozmazuję się jak panda, idąc do pracy, użyłam kupionego wcześniej wodoodpornego tuszu. Chciałam kupić Bambi Eye, bo używam Bambi Eye, ale nie był na promocji i nie swędziało mnie dawać za niego siedmiu dych. Kupiłam żółty Maybelline, tani, jakieś dwadzieścia parę złotych, ale wiedziałam, że muszę też kupić coś do zmywania. Szukałam łagodnego delikatnego płynu do bardzo wrażliwych oczu i według pani w drogerii - właśnie taki kupiłam. Piątkowe popołudnie spędziłam z siostrą i odmrożoną szarlotką, a piątkowy wieczór z ogniem w oczach. Może powinnam się już nauczyć, że dla mnie nie ma bezpiecznego kosmetyku do oczu i że zawsze ta historia kończy się źle. Na przykład sobotnimi zaropiałymi oczami i niedzielą z herbacianym kompresem. 

Kiedy więc w niedzielę, mąż szykował sobie obiad, ja jęczałam na kanapie, że wyglądam jak ofiara pobicia z żółto - fioletowo - czerwonymi kręgami wkoło oczu. W końcu uznałam, że jest taki biedny i że nawet w niedzielę musi sam gotować, więc wstałam z łoża śmierci i postanowiłam mu pomóc. Dał mi do obierania paprykę. Szło mi super do momentu, aż sok z papryki nie wystrzelił mi prosto w oczy. Zamiast szybciej robić obiad, musiał prowadzić ślepca do łazienki, żeby przepłukać ślepia.

Ostatecznie obiad zrobił sobie sam.

Ale tak mi się on spodobał, że ja również zrobiłam sobie ryż basmati z sosem słodko - kwaśnym (bez papryki, litości). Z imbirem, czosnkiem, słupkami marchewki i świeżym ananasem. O niebo lepszy niż ten ze słoika. Zrobiłam też zupę brokułową, a dzień wcześniej znowu popełniłam szarlotkę do mrożenia, także jak widać zima sprzyja mojemu gotowaniu.

Jak można się domyśleć - skoro od rana fruwały u nas noże, skórki po imbirze i kanapki do pracy, nie było zbyt romantycznie. A skoro chłop poszedł do pracy, Walentynki miałam z kotem i Titanikiem.


Uwielbiam Titanica.

Uwielbiam go, bo zawsze lubiłam filmu katastroficzne.

Jako dziecko zlewałam karteczki z bohaterami Titanica, bo Król Lew był moim numerem 1 (że nie wspomnę o Bambim. Dalmatyńczyki też były całkiem niezłe. Pamiętacie karteczki do zbierania? Chyba gdyby dziś trwała ta moda, sama bym się wymieniła z dzieciakami ) i miałam raczej segregator z magią Disneya.

I uwielbiam HBO Go, bo zważywszy na to, ile trwa ten film, jak leci wieczorem, to kończy się już następnego dnia, a na HBO można oglądać, cofać, powtarzać i puszczać od nowa.

Ostatecznie nie było jakoś nieromantycznie, bo oglądałam Titanica, pijąc tak jak lubię najbardziej herbatę z cytryną i tuląc się z kotem. Mateusz wrócił pod koniec filmu. Jak już Rose leżała na drzwiach, a Jack był bardziej martwy niż żywy. Mój mąż uznał, że ostatnio (jakiś tydzień temu) oglądaliśmy przypadkowo w TV końcówkę, a potem z kolei trochę początku i on chciałby pooglądać trochę środka. Więc mu włączyłam środek i oglądaliśmy. Tak dobrze się to oglądało i słuchało jak statek trzeszczy (moje ulubione sceny: jak Rose wyskakuje z szalupy, jak Rose chrypie "Jack", kiedy w Jacku nie ma już życia, jak Rose gwiżdże w gwizdek. Lubię też "szybciej przez tą dolinę" i jak statek cały trzeszczy), że obejrzeliśmy do końca, spać poszliśmy po pierwszej, skutek czego Mati się nie wyspał, a ja że miałam na dwunastą - pospałam do syta.

Na szczęście, choć początek tygodnia miałam trochę spuchnięty i siny,  a w środę włożona do oka maść, zamarzła mi w drodze do pracy, mniej więcej w połowie tygodnia oczom się polepszyło. Oczywiście tydzień upłynął nie wiem kiedy, porządki z weekendu przełożyliśmy na czwartek i piątek, więc w sobotę mogliśmy spędzić pół dnia na nartach (nie pamiętam, czy rok temu jeździłam, ale na szczęście jazdy nie zapomniałam. Choć nadal zasuwam pługiem xD), a w niedzielę odpoczywaliśmy i oglądaliśmy "Departament Q".

Po tych wielkich śniegach i mrozach teraz czekają nas wielkie rozptopy, ale jedno jest pewne i miłe - wiosna jest bliżej niż dalej! :)





Komentarze