Przejdź do głównej zawartości

kwiecień - plecień

Niewiele jest rzeczy, których nie cierpię.
Pająków, porannego wstawania, za słabej kawy.
Zdecydowanie więcej lubię - wszystko, co miętowe, koty, książki.
Alaskę, białe tulipany.
Gry planszowe.

Ale dziś poczułam czystą, niczym nieskrępowaną nienawiść.
Jest ósmy kwietnia, wstałam po siódmej, niedawno miałam świąteczną przerwę, więc jestem wypoczęta, ale kiedy zobaczyłam, że śnieg pada - pada? Sypie! szaleńczo, wielkimi białymi płatkami wielkości czekoladowych jajek, ZNIENAWIDZIŁAM śnieg. I jedyne na co miałam ochotę, to zaciągnąć rolety. Wskoczyłam pod kocyk, zrobiłam sobie zieloną herbatę z mandarynką i o mało co, nie zakrztusiłam się pierwszym łykiem, bo oto słonko! Słonko wyszło, prażąc tak, że przez chwilę zastanowiłam się, czy nie rzucić laptopem i nie biec na zewnątrz. Białe daszki i puszek na trawie - wszystko zniknęło. W minutę!

***
Czternasty kwietnia.
Wczoraj wszyscy żyli zapowiadanym śniegiem. Mówiła o tym sąsiadka, mówiła pani w sklepie.
My zerkaliśmy zza firanki jak na jakimś filmie science fiction, gdzie młode małżeństwo zerka za potworami czyhającymi we mgle. Pada? Nie pada? Jest ten śnieg? Nie ma tego śniegu? 
Z ulgą zarejestrowaliśmy lekkie prószenie wieczorem, a rano odetchnęłam, że nie ma go AŻ TAK dużo. Choć fakt, że w ogóle jest biało, jest dobijający...

Białe daszki i temperatura około zera sprawiają, że chciałoby się wejść pod kołderkę i nie wyjść z niej co najmniej do lipca i to dopiero wtedy, kiedy termometr wskaże minimum 30 stopni, a ja będę machać nogami w powietrzu i pić mrożoną kawę. W sukience i słuchawkach na uszach... Albo tym a'la dżinsowym kapeluszu, który ostatnio wpadł mi w oko i przez którego podciągam nosem, chlip chlip.


Z tej przedłużonej zimy odkryłam audiobooki.
Wcześniej w ogóle nie pomyślałam o słuchaniu książek, ale od kiedy mam czytnik i konto na legimi, non stop rzuca mi się w oczy hasło "audiobook". Ale to nie na kindlu posłuchałam książki, a na telefonie. Na Youtoubie z taką ilością reklam, że można było osłabnąć z wrażenia. Jak to się stało? Zaczęłam robić sobie regularne lampy na zatoki, a 12 minut w bezruchu było okropne. Muzyki mi się słuchać nie chciało, więc włączyłam sobie książkę. A jak książkę to Harrego Pottera. I to nie pierwszą, a szóstą część. I zaczęłam słuchać sobie podczas jedzenia ze słuchawkami męża na uszach, a nawet pod prysznicem (z głośniczkiem na słowo honoru chwiejącym się na kabinie). Ale znów poczułam żywą nienawiść, kiedy wciągnęłam się w słuchanie i poświęciłam mu tyle godzin, a okazało się, że nagranie urwało się na 21tym rozdziale. Wytrzymałam jeden dzień i sięgnęłam po książkę, żeby doczytać. Potem dla żartu wzięłam czwartą (nie podejrzewałam siebie o takie szaleństwo), ostatecznie założyłam miesięczny darmowy bookbeat i słucham. Przy lampie, inhalacji, gotowaniu, podczas prysznica, jedzenia i do spania, choć potem bolą mnie uszy od słuchawek (mam takie duże, tzn mąż mój ma, ale mu podbieram, zanim się dochowam swoich - miętowych).

Wróciłam też do zielonej herbaty - to chyba taki "wiosenny" (haha) detoks, po tych świątecznych serniczkach i wieczornych precelkach. 
Zaczęłam ostro spacerować i ćwiczyć na macie - może bez jakichś ekscesów, ale od dwóch ćwiczeń na pośladki, doszłam na pięciu, w tym też na brzuch i uda. A kilometry robię całkiem ładne, jak już idę to idę. I bardzo mi to służy, zwłaszcza kiedy pandemia się przeciąga, jest zdalne nauczanie, a no i ta niekończąca się zima... A na spacery to pcham się wręcz obsesyjnie. Biegać chciałam, ale okazało się, że buty zostały w domu u rodziców, a potem spadł ten nieszczęsny śnieg...

Mam więc ochotę na matchę (skoro kocham zielone, piję zieloną herbatę, myślę, że takie matcha latte (może nawet z jakimś roślinnym mlekiem) trafi w moje kubeczki smakowe), na jakieś odświeżenie letnich ciuchów, które raczej mi nie grozi (choć wystarczyłby mi ten kapelusik, opaska i szorty do pełni, pełni szczęścia).
Kupiłam sobie za to rękawice ogrodowe - granatowe we wdzięczne stokrotki z miętowym akcentem, w sam raz na taki przedbudowlany budżet (w ostatni ładny dzień poszłam na piechotę kilka kilometrów do teściów, gdzie pół popołudnia pomagałam w pracach ogrodowych - ogółem mówiąc, bardzo lubię, ale najchętniej powożę taczki), od teściowej dostałam ołówkową spódniczkę (i dżinsowa i z reserved, więc ten dżins mnie jednak prześladuje), zakochałam się w miętowo porzeczkowej linii jeju z Ziai (choć miałam tylko próbkę kremu, a sama nabyłam odświeżający tonik), za to porzuciłam myśl o produktach do włosów w kostce. Kupiłam taką odżywkę na mega promocji (z 18 na 3 ileś tam), ale włosy przez pocieranie, od razu zaczęły mi wyłazić pod prysznicem, a przy suszeniu były caałe poplątane, więc nie. Nie będę go więcej używać. 

Tak więc powoli wprowadzam do życia wiosnę. Oprócz tego, że dalej chodzę w czapce, śniegowcach (tych botkowatych, krótkich), zimowej puchówce. No i jak na razie odpuściłam sobie w ogóle plan Urodziny i plan Budowa.
Staną się tak czy siak, ale nie mogę tego w żaden sposób popędzać. Bo im bardziej tego chcę, tym więcej znaków na niebie i ziemi, mówi, że kwarantanna, choroba, śnieg albo jeszcze inne cuda, jak jęczmień wymagający interwencji skalpela u mamy.
A wczoraj na przykład trafił mnie postrzał (korzonki), co nie zdarza mi się tak często jak np. mojej siostrze, która była specjalistką od "zawiewania" i bardzo mnie to unieszczęśliwiło. Jakoś nie nawykłam do tego, że coś mnie unieruchamia i spotkało się to u mnie z ogromnym wylewem żalu (ale dwie części Harrego do słuchania już za mną), że nie mogę ćwiczyć ani wyjść z domu. Choć jeden bardzo puchaty ragdoll był z tego powodu wyjątkowo rad ;).



Osiemnasty kwietnia:
Śnieg póki co zszedł.
Balony są? Są. Leżą i czekają, obok nierozpakowanych świeczników, białego obrusu i serwetek. Żeby tylko zdążyć z tulipanami...
A dom? No póki co, odmawiając sobie m.in. dżinsowych kapeluszy, zapełniamy tę skarbonkę z rysunkiem domku.

No to tyle. To mój ostatni zimowy wpis tej wiosny. Definitywnie żegnam się ze śniegiem i zapraszam wiosnę do siebie. 











Komentarze

Popularne posty z tego bloga

wróciłam!

Musiało upłynąć trochę wody, musiał mnie zacząć boleć kręgosłup, żebym doszła do wniosku, że szczupłość nie równa się zdrowie, ale z dumą melduję, że wróciłam do dobrej kondycji. Kondycję bardzo łatwo stracić, a ciężko do niej wrócić. Moja poszła razem ze zmianą pracy, związkiem, przeprowadzkami i zmianą trybu życia na chill, kocyk i kotki. Więc tak naprawdę już parę lat temu. I nie potrafię, powiedzieć czemu, bo nikt mnie siłą pod tym kocem nie trzymał, koty naprawdę nie są aż tak absorbujące, a ja przecież zawsze byłam trochę ADHD. Wprawdzie gdzieś tak w covidzie, kiedy namiętnie udzielałam się w nieswoim ogródku - tzn. głównie woziłam taczki i chciałam wozić taczki, uznałam, że siłę jakąś tam mam. Ale nic poza tym. Przez to lato dbałam o siebie. Dużo spacerów, dużo roweru, trochę biegania. I bieganie też mi wychodziło - w sensie więcej było biegania niż chodzenia, zakwasy też były solidne, a ja czerwona jak cegła, więc oszustw nie było. Wraz z nadejściem roku szkolnego zmieniłam się

po turecku +

Nowy Rok zaczęłam kupieniem wielkiego fioletowo-miętowego bidonu i piłki do fitnessu. Nooo i zakwasami w brzuchu.  I wcale nie miałam postanowienia dbania o formę, bo zmianę trybu życia wdrożyłam już jakiś czas temu - po prostu.  Nie robię żadnych noworocznych postanowień, chyba, że takie wewnętrzne, bardziej osobiste, dotyczące zmian w sobie samej, ale które nie są jakoś bardzo górnolotne. Z wysokości szybko się spada. Odkąd wróciłam do pracy, cierpię na brak czasu na czytanie, ale w poprzedni weekend nadrobiłam wszystko. I udało mi się zrobić Killera Chodakowskiej - zapomniałam już, jak on kopie. Nie wiem, może znacie bardziej intensywne ćwiczenia, ale dla mnie Killer jest z tych ćwiczeń, które naprawdę dają w D. Ale z niewiadomych przyczyn (a może z tych, że jednak długo siedzę i pracuję) ostatnio dość mocno doskwiera mi kark, w ten weekend uprawiałam więc ćwiczenia dla seniorów pt. "Zdrowy kręgosłup". Lol. Poza tym mamy mrozy, dzień dalej parszywie krótki, auta nie chcą n

lattementa

Ten dzień zaczął się o piątej nad ranem i nigdy wcześniej nie wstawało mi się tak dobrze o tak wczesnej porze. Ten dzień był pełen napięcia, ale i niepewności. Ten dzień zapamiętam jako walkę ze snem na trasie, a potem boskie kimanie na mini poduszeczce opartej o pas, podczas jazdy na autostradzie. Ten dzień był najlepszym dniem z mojego życia. - A ślub? A kotki? - No dobra, ze ślubem i kotkami ;) Ale jednak najdłużej marzyłam o pięćsetce ;]. Potem było już tylko oglądanie, testowanie i wreszcie zakup. I wargi spierzchnięte od oblizywania się.  Voila - po dziesięciu latach marzeń jest Pani właścicielką włoskiego miętowego maluszka i dostaje Pani włoskie wino w prezencie. Bum! ;) Na dzień dobry były odwiedziny na stacji benzynowej (frajda; nigdy nie sądziłam, że tyle radości może dać tankowanie wyśnionego samochodu) i w galerii (pierwsze parkowanie w podziemnym parkingu - musi być zdjęcie).  Na drugie śniadanie wleciała wężykowa Pandora i lśniący nowością charms samochodzik w malutkim p