Przejdź do głównej zawartości

świat jest niebezpieczny

Świat jest niebezpieczny.

Dzisiejszy dzień mi to uświadomił.

I to wcale nie dlatego, że piorun walnął tak, że nasz blok zatrząsł się w posadach, nawet nie chodzi o to, że skończyły się upały (buu, ubolewam) i że temperatura w nocy spadła (jest dopiero sierpień, wracać mi tu noce tropikalne!).

Dziś był dzień, w którym nie poszłam na zakupy do supermarketu pieszo (wdrażam program Więcej Ruchu), tylko pojechałam na nie samochodem. Podświadomie czułam, że może te wszystkie rukole i awokado zapełnią siaty i naprawdę nie muszę ich tyle dźwigać, mogę wziąć czterokołowiec. W dodatku pogoda wariuje - raz pada, raz grzeje, raz leje, więc pojechałam, zrobiłam zakupy, nawet nabyłam szare silikonowe foremki do lodu w PEPCO i zostałam szczęśliwą posiadaczką miętowego zeszytu z Biedronki i mini kaktusika w miętowej doniczce.

Obładowana (jak zawsze), miałam jeszcze iść kupić schabowe dla męża i młode ziemniaki, a że nie chciałam drażnić kota (https://little-misss-naughty.blogspot.com/2021/08/czasami-udaje-ze-chodze-do-pracy.html), zostawiłam zakupy na klatce schodowej i popędziłam do mięsnego. Wróciłam uradowana (miętowy zeszyt wystawał z siatki, nikt go nie ukradł) i wtedy zobaczyłam kątnika, wielkiego, tłustego kątnika - jak sama nazwa wskazuje w kącie, na pajęczynie (muszę zwrócić honor teściowej, bo jako niekswestionowana znawczyni pajęczaków, wymądrzałam się ostatnio, że kątniki nie robią pajęczyn. Aha), jakieś 15-20 centymetrów od mojego kaktusika i siatek (moja ponadprzeciętna zdolność do uśmiercania roślin to jedno, ale życie uczy i dziś już wiem, że nawet sukulent wsadzony do torebki [wielkiego nauczycielskiego torbiszcza] pt. "to tylko kawałek drogi" zaczyna się łamać, a potem czeka go powolna śmierć w hospicjum, czyli moim mieszkaniu).

I teraz najważniejsze - nasze mieszkanie daje mi złudne poczucie bezpieczeństwa. Tak. Bo w domu rodzinnym (wtedy jeszcze nowym, bez piwnic, z psem i kotem na straży) kątniki chodziły przez salon jak przez autostradę. Nie wiem czy podobał im się klimat, czy spuszczały się z kominka (wg teorii spiskowej mojej mamy), przybywały ze strychu czy z zaświatów. Były.

U teściów pająków nie widzę. Kątnika nie zastałam nigdy. To chyba był ten decydujący motyw, że budujemy się w tej miejscowości - po prostu wiedziałam, że tam będę bezpieczna.

Owszem - mieliśmy na początku przygodę w nowym mieszkaniu. Tu gdzie obecnie mieszkamy, ale wtedy było to nowe mieszkanie - kiedy do niego weszłam po raz pierwszy, dumna i szczęśliwa, prowadząc ze sobą wtedy niemęża, przeżyłam chwilę grozy, gdy ze świeżo pomalowanego sufitu spuszczały się nie jeden, nie dwa, a pięć pająków. Tych mniejszych, krzyżakowatych. Wyobraźcie sobie, co ja musiałam czuć. To było jak w filmach, kiedy obraz migocze i zmniejsza się, waląc bohaterowi sufit na głowę, a w tle brzęczy muzyka z horrorów. Aż się dziwię, że ja w ogóle śpię spokojnie. 

Wziąwszy wtedy sto głębokich wdechów (szkoła rodzenia może się schować), porzuciłam pomysł odmowy wynajęcia mieszkania (jednak nie jest ze mną tak źle), pomyślalam "Okej. Okej. Jest przecież spray na pająki". Spray na pająki w moim wykonaniu brzmi jak spray na niedźwiedzie - bez niego mogę nie przetrwać. Tak więc po uznaniu, że pająki wepchały się z zewnątrz przez uchylone (świeża farba) okno ze znajdujących się pod oknami neonów, wróciliśmy na stare śmieci, a zanim wprowadziliśmy się do nowej chaty, dałam mężowi oręż w postaci odkurzacza i butli ze (bahanocydem <2) sprayem, potem założyliśmy moskitiery (na dwa okna, resztę nie pozwalam otwierać, kładę się pod nimi i skanduję "Zginę w walce!") i jakoś żyjemy, a pająki nie huśtają mi się nad głową, jak gotuję. Dziękuję.

Poza tym, no sprzątam. Jasne, że sierść pałęta się u nas wszędzie (i w nosie, i w herbacie, nawet na kapciach) mimo zamiatania, odkurzania, jeżdżącego odkurzacza (nasz nazywa się Walter White. Tzn generalnie Xiaomi, ale na imię ma Walter), czesania - ona po prostu JEST, czasami się zdarzy jakiś mniejszy lub większy bałagan - normalna sprawa, ale pająków jakoś u nas nie ma. W ogóle. To znaczy kiedyś widziałam jakiś cień za oknem (tym z moskitierą), bo mąż NIE WYWIĄZAŁ SIĘ Z OBOWIĄZKU I W TYM ROKU NIE UŻYŁ SPRAYU, ale generalnie ich nie ma. Nie ma w łazience, w kącie, w sypialni. Nie ma, bo zawsze patrzę, czy są. Ja nie wejdę pod prysznic, jeśli teren nie jest czysty. Może to sprawa kota - możliwe. Kiedyś znalazłam jakieś dwa pająki - te małe, zwyczajne, z takimi jasnymi brzuchami jakby ich wcale nie było (ale mnie nie oszukają, o nie!), wyskoczyły zza pudełek, które trzymam pod jednym oknem w moim gabineciku. Ogólnie w tym pokoju króluje biurko i ono jest często w użyciu, podobnie jak płyn do dezynfekcji, którym je psikam. Jest tam także szafa - układanie ubrań to moja obsesja. No a pudełka, to pudełka. Są w nich przedmioty schowane, czyli niepotrzebne. Moja stara Lumia z pierwszymi zdjęciami Blusia, jakieś ładowarki, zdjęcia. Jedno pudełko zawiera dekoracje bożonarodzeniowe, drugie wielkanocne - no jakoś nie mam często okazji używać tych pudełek. A teraz, jak te dwa bezcielesne stamtąd wyszły to już w ogóle. 

Ale nie ma u nas pająków.

Stojąc dziś na dole schodów, z kaktusem koło kątnika i siatkami pełnymi jedzenia, zobaczyłam przed oczami całe życie - dostanie się do (Hogwartu) policji, ślub, przywiezienie kota (^^). A potem uznałam, że trzymam w dłoni woreczek z czterema kotletami (surowymi, oczywiście. Jestem dobrą żonką. Wchodzę do sklepu mięsnego, mówię "Poproszę schabowe" bez mordu w oczach, a potem smażę, robię surówkę z kiszonej kapusty, młode zaje***ste ziemniaczki i podaję mojemu M.), że muszę mieć w mieszkaniu tego kaktusa (kosztował pięć złotych, no ale nie porzucę go na klatce schodowej. On jako jeden z niewielu ma szansę na przetrwanie), no i że te siatki z mozzarellą i sałatą aż się proszą, żeby pająk tam wpełznął. 

No i wtedy zdążyłam jeszcze pomyśleć, że to okrutne i podłe, że mimo iż wyszłam z domu w siąpiący deszcz, w dżinsach i bluzie (a myślałam o wiatrówce i parasolu), okazało się, że przejaśniało, kupiłam sobie kaktusa i miętowy zeszyt, pojechałam więc do domu rodziców i pożyczyłam sobie psa na spacer. Ostatecznie to nawet wylądowałam na leżaku, w krótkim spodenkach, chustce na głowie i kremie z filtrem na nosie i się opalałam, a myślałam, że ten dzień spędzę pod kocem... I nagle, z nienacka ten pająk. 

Porwałam kaktusa, porwałam siatki. Pająk krążył groźnie po pajęczynie (właściwie to po niej skakał, Boże uchowaj), bo wiedziałam, że muszę, że tu nie ma czasu na zwłokę i nikt mnie nie uratuje (choć wiem, że gdybym np. zostawiła na klatce coś, bez czego nie mogłabym wejść do mieszkania (nie wiem, dajmy na to transporterek z kotem) to błagałabym o pomoc przechodniów.

Weszłam do siebie, zatrzasnęłam drzwi i mówię - świat nie jest bezpieczny.


***

Byłeś doprawy wstrętny, sierpniu.

Zamiast obiecanych po upałach 26, było 22 stopnie, szybko się skończyłeś, no i mamy już wrzesień.

Wrzesień z wrzosami, których nie kupię, bo nie mam gdzie postawić, białymi dyniami baby boo, których nie można nigdzie kupić (chyba, że wiecie gdzie, to proszę o pomoc), kolorową klasą, kolorowym papierem kupowanym na tony, pluszowym rysiem i naszyjnikiem z piórkiem.

Jest mi wierutnie zimno, spodenki i sukienki ze złością spakowałam, przywiozłam futerka (takie kamizelki do zarzucania na siebie, dla zmarzluchów), swetry i skarpety, zaczęłam seanse z herbatką i inhalatorem.


Ale, ale - już za chwilę przywita nas październik, a kaktus żyje. Ba - ma brata i stoją dumnie w przedpokoju.



PS Kątnik z klatki schodowej zginął śmiercią tragiczną (zamarzł na śmierć) - jego truchło wisiało smętnie na pajęczynie już kilka dni później. Napawało mnie to dziwnym triumfem do końca miesiąca.

PPS Mój inny kwiatek zaś, sukulent również nie przeżył. Doprawdy nie wiem, jak to się stało.







Komentarze

Popularne posty z tego bloga

wróciłam!

Musiało upłynąć trochę wody, musiał mnie zacząć boleć kręgosłup, żebym doszła do wniosku, że szczupłość nie równa się zdrowie, ale z dumą melduję, że wróciłam do dobrej kondycji. Kondycję bardzo łatwo stracić, a ciężko do niej wrócić. Moja poszła razem ze zmianą pracy, związkiem, przeprowadzkami i zmianą trybu życia na chill, kocyk i kotki. Więc tak naprawdę już parę lat temu. I nie potrafię, powiedzieć czemu, bo nikt mnie siłą pod tym kocem nie trzymał, koty naprawdę nie są aż tak absorbujące, a ja przecież zawsze byłam trochę ADHD. Wprawdzie gdzieś tak w covidzie, kiedy namiętnie udzielałam się w nieswoim ogródku - tzn. głównie woziłam taczki i chciałam wozić taczki, uznałam, że siłę jakąś tam mam. Ale nic poza tym. Przez to lato dbałam o siebie. Dużo spacerów, dużo roweru, trochę biegania. I bieganie też mi wychodziło - w sensie więcej było biegania niż chodzenia, zakwasy też były solidne, a ja czerwona jak cegła, więc oszustw nie było. Wraz z nadejściem roku szkolnego zmieniłam się

po turecku +

Nowy Rok zaczęłam kupieniem wielkiego fioletowo-miętowego bidonu i piłki do fitnessu. Nooo i zakwasami w brzuchu.  I wcale nie miałam postanowienia dbania o formę, bo zmianę trybu życia wdrożyłam już jakiś czas temu - po prostu.  Nie robię żadnych noworocznych postanowień, chyba, że takie wewnętrzne, bardziej osobiste, dotyczące zmian w sobie samej, ale które nie są jakoś bardzo górnolotne. Z wysokości szybko się spada. Odkąd wróciłam do pracy, cierpię na brak czasu na czytanie, ale w poprzedni weekend nadrobiłam wszystko. I udało mi się zrobić Killera Chodakowskiej - zapomniałam już, jak on kopie. Nie wiem, może znacie bardziej intensywne ćwiczenia, ale dla mnie Killer jest z tych ćwiczeń, które naprawdę dają w D. Ale z niewiadomych przyczyn (a może z tych, że jednak długo siedzę i pracuję) ostatnio dość mocno doskwiera mi kark, w ten weekend uprawiałam więc ćwiczenia dla seniorów pt. "Zdrowy kręgosłup". Lol. Poza tym mamy mrozy, dzień dalej parszywie krótki, auta nie chcą n

łapówka

Jeśli mylicie buraki z brokułem, kiedy piszecie listę zakupów, a zamiast "napiwek" mówicie "łapówka", to najpewniej przeszliście covida, jak ja. Nie kaszel, nie siedzenie w domu, a mgła umysłowa, jaka potem opada jest definitywnie NAJGORSZA. Zdarzyło mi się jeszcze zapomnieć PINu do telefonu (ale używałam go bardzo dawno, bo telefon nowy, więc nie musiałam go resetować jak poprzedni co dwa dni...), schować solniczkę i pieprzniczkę grzybki do szuflady obok tej właściwej i wziąć złe kluczyki do samochodu, kiedy przed Świętami jechałam na szybką rozgrzewającą herbatkę z koleżanką. Ale na usprawiedliwienie dodam, że to ten sam model, mój jest tylko mniej odrapany (głównie dlatego, że nasze auto odrapałam ja, a teraz mam pożyczone od rodziców, zanim doczekam się swojego miętowego dziecka ;)). Okres przed Świętami był średni, bo jak mi wyskoczył pozytywny test, zostałam już te parę dni w domu, zwłaszcza, że czułam się słabo i łapałam wszystko jak pelikan (np. wyglądałam b