październik

Wszyscy się ze mnie śmiali, kiedy w sierpniu mówiłam, że tylko 4 miesiące do Świąt.

A przecież od 8. z kolei miesiąca, do 12. jest ich właśnie cztery, więc nie rozumiem zdziwienia.

No, a linia między upałami, a rozstawianiem po domu dyni i światełek też jest bardzo cienka, co w moim przypadku widać bardzo mocno.

Dziś, jadąc z mężem po zniczowe zakupy, zauważyłam trzeźwo, że dużo ludzi nosi czapki, że rano był przymrozek i że w ogóle nastało mroźne powietrze, na co on skwitował z kwaśną miną, że czapkowicze dołączyli do mojego klubu, który zapoczątkowałam w sierpniu.

(haha, pudło, czapkę noszę od września).


Teraz, w październiku, już więcej osób zauważa bliskość grudnia, mało tego - niektóre sklepy mają już w swojej ofercie dekoracje i ozdoby na choinkę, co sprawdziłam dokładnie, odwiedzając z mamą i siostrą krośnieński Action. I tak - kupiłam już jedną ozdobę na święta ^^.

Październik to też żółte liście za oknem, powrót do seriali na Netflixie (bo wcale nie tłukłam przez wakacje Harrego Pottera i Breaking Bad) i fala przeziębień, która nie przepuści nikomu.

To też zbliżający się koniec roku, który uświadamia mi, że wypełniło się moje trio, spełniły trzy życzenia - budowa, trzydziestka i wakacje, więc chyba mogę być zadowolona.

No, a oprócz tego to też coraz chłodniejsze dni, zimowa kurtka, pieczenie szarlotki i jeszcze więcej herbaty z cytryną. 


Od pewnego czasu większość energii i dni pochłania nas Dom i wszystko, co z nim związane, oprócz tego praca i codzienność, przeciekająca przez palce.

Wykurowaliśmy się już oboje, ja doświadczyłam po raz kolejny swojego święta (nauczycieli) i mocy życzeń od moich maluchów, plus parę laurek i czekoladek (M. bardzo się cieszy).

Poprzedni weekend spędziliśmy bardzo smacznie, bo ja miałam długi weekend, M.  wolne.

Byliśmy w Rzeszowie, na co dłuuugo czekałam i było miło, choć właściwie nic nie kupiłam. Nastawiałam się tylko na czapkę i grube skarpety, niestety nie znalazłam tych, które sobie upatrzyłam na stronie. Poza tym ciuchy wydawały mi się nijakie, swetry były albo za długie (i jak potem założyć kurtkę?) albo za krótkie. Koszulki były tylko albo białe albo czarne (białych mam dużo, czarne - nie w naszym mieszkaniu z białym kotkiem ;)), a jedyna bluza, która do mnie przemawiała (bordowa, z emblematem Hogwartu) była za luźna i miała za długie rękawy. Zjadłam za to pyszną pizzę, wypiłam po drodze flat white (mąż sam mi ją wcisnął, bo zerwanie mnie z łóżka przed ósmą skończyło się moim przysypianiem w połowie zdania). A, i kupiłam ciepłe beżowe rajtuzy, opaski na włosy i parę pierdółek w Action (kolorowe bloki, ozdobny dziurkacz w kształcie kotka i kolejne światełka). Ale sama frajda z wyjazdu - jak zawsze.

Sobotę jak zawsze poświęciłam na zakupy i porządki (ostatnio za cel przyjmuję sobie - zmotywować się, by więcej sprzątać w tygodniu. Zdaję sobie sprawę, że w domu będę mieć dwa razy więcej powierzchni, a nasza puszystość też nie pomaga i jego sierść fruwa właściwie wszędzie. Ale już w piątek Blue idzie do fryzjera, żeby pozbyć się kołtunów i doprowadzić jego futerkowość do pięknego gładkościanu).  W sobotę wyprawiłam w domu babską imprezę dla rodzinnego babińca.  Uznałam, że za dużo planów imprezowych wyeliminował covid. Pomijam fakt, że przy krojeniu warzyw na sałatkę jarzynową - jak przy wszystkim - towarzyszył nam Blue (a ja trzęsłam się, żeby ani jeden kłaczek do niej nie wpadł), sałatkę podałam w słonych korpusach babeczkach, ale i tak najlepsze były mini ciasteczka - grzybki, które wszystkim się podobały. No i dostałam pyszne prezenty, zwłaszcza Fererro Rocher i Sheridany, więc mniam ;).

W niedzielę z kolei poszliśmy na obiad i do kina. O ile obiad zdarzyło się jakoś zorganizować nawet w covidzie, nie pamiętam kiedy ostatnio byliśmy w kinie, ale na pewno było to grubo przed pandemią, więc nawet Bond, którego zwykle nie oglądam, brzmiał świetnie (*ale obejrzane kilka dni potem w domu "Casino Royale" i tak o niebo lepsze. I Bond bardziej męski, a nie nie powiem jaki, bo bym zepsuła tym, co nie oglądali. Obejrzyjcie, ocenicie). Pieczony kalafior był genialny (zjadłam całe danie, co zwykle się nie zdarza, to chyba najlepsza promocja), film też super. Podobało mi się intro, nawet te "zabawniejsze" bondowe akcje, granaty, choć miśka za pazuchą mogli sobie odpuścić ^^.

Jeśli jesteśmy przy oglądaniu to nadmienię, że pooglądaliśmy niedawno "Squid Game" i my też zaliczamy się do tych, którym serial się spodobał. Kino koreańskie podobało mi się już przy "Parasite", nie boję się krwawych scen (mój Mati na pytanie "Jakie lubię książki?" puścił mi fragment bajki "Zwierzogród", gdzie główna bohaterka, nomen omen mały króliczek policjantka żywo gestykulując woła "krew, krew, flaki i śmierć", co chyba dość dobrze oddaje klimat moich "hobby"- thrillery, kryminały  sekcje zwłok i inne "przyjemności", które w nich występują. Przez ostatnie parę tygodni tłukłam namiętnie Charlotte Link, ale ta passa się skończyła jak zaczęłam słuchać audiobooków), oglądałam i lubię "Igrzyska śmierci", no i serial wciąga niesamowicie. A do tego ten klimat, morał jak w bajkach dla dzieci (dobro wygrywa etc) i trochę egzotyczności (te koreańskie bankomaty i klawiatury z "drzewkami". Kotów na szczęście nie jedli). Choć dla dzieci serial zdecydowanie nie jest, to fakt. 

Pasję zakupów podzieliłam w rodzimym Pepco, kiedy to kupiłam grubą piżamę (na te dni, kiedy temperatura w mieszkaniu spadnie do 21 stopni) i kubek. Także, na cóż mi galerie, po co wyjazdy. Ale nie marudzę, nigdy, dom już mam całkowicie umeblowany (w myślach), kuchnię zaplanowaną (co do cala).


Poza tym piję jagodowego czystka, żeby już więcej nie katarzyć, prowadzę sobie osobisty boulet journal (rysując obrazki i pisząc ozdobne literki), co jest odstresowującą alternatywą dla kolorowanek (albo ogrody albo Disneye ;D), słucham książek na słuchawkach podczas wieszania prania na chybotliwej suszarce i spaceruję, owijając się szalikiem. Moje świętonauczycielskie kwiatki już padły (ale hej, to były kwiaty w kuferku, nie do wiecznego trzymania), ja przeprosiłam się z Book Beatem i Harrym (no co, najlepiej mi wchodzi jak krzątam się między kuchenką, a składaniem prania, bo z oglądanych w ten sposób seriali wiem tyle, co nic), a mój mąż stęka "mam dość Fronczewskiego" (bo ja wcale nie mam dość jego kanałów sportowych). Tęsknym wzrokiem patrzę na żółte liście tuż za oknem i jarzębinę, którą widzę z okna sypialni, ale gdy zawitałam na budowie po kilku tygodniach nieobecności, zachłysnęłam się kolorami lasem za siódmym oknem (i za pierwszą rzeką). Przeprosiłam się też z inhalatorem i byłam bardzo szczęśliwa, że mąż zamówił mi dwa dodatkowe zestawy maseczek i rurek (faceeeepaaalm), bo mi najlepiej odtykają zatkane zatoki (i tak - tylko zwykłą solą w ampułkach), i co z tego, że noszę tę czapkę od września - chciałoby się powiedzieć. Poza tym odliczam do długich weekendów w listopadzie (<3), choć z niepokojem patrzę na kończący się kalendarz (dopiero go wieszałam w tego kwarantannowego Sylwestra!), do wieczornego czytania i do wieszania świątecznych światełek, choć życzyłabym sobie, żeby w tym roku bez kwarantann. Proszę ^^.











Komentarze