Przejdź do głównej zawartości

mokre chusteczki

Listopad zdecydowanie przejdzie do historii jako miesiąc, którego połowę spędziłam w domu.


Najpierw był Halloween i moje spontaniczne spotkanie z koleżanką, które objęło długi słoneczny spacer, flat white na Orlenie, herbatę i pogaduchy w kawiarni, a potem wieczornym (zimny) spacer i siedzenie do wieczora w pizzerii. 

Nie było żadnych żelek duszków ani przebieranek. Imprezy, kota w prześcieradle, sztucznych pająków w firance, ble.

Za to w nocy była gorączka i wielkie zdziwienie "Ojej, a cóż to się (znowu) stało?". 

Niedzielę też spędziłam w łóżku z termometrem w zębach, ciesząc się, że w poniedziałek Święto, a więc długi weekend - w sam raz na kurację. 

Potem podniosłam się dumnie z poduszki i salutując, powiedziałam mężowi, że pójdę do pracy nawet z gorączką. Zgasił mnie słowem i wetknięciem mi apapu w usta. I tak do pracy nie poszłam, poszłam z kolei do lekarza, gdzie chyba z wrażenia przestałam gorączkować, ale ogólnie prezentowałam się jak g***o, więc doktor kazał mi siedzieć w domu. Czułam się jakby rozjechał mnie pociąg, wszystko bolało i łamało, spałam całe dnie, więc nie protestowałam i mówiłam blado "grypa", za każdym razem jak ktoś do mnie dzwonił. A wieczorem odpaliłam sobie inhalatorek i podczas dezynfekcji biurka (takie moje stanowisko do inahalowania, rysowania i słuchania książek jednocześnie) mokrymi, dezynfekującymi chusteczkami, uznałam, że chyba straciły swą moc, bo nie pachną. Powąchałam całą tubę, psiocząc pod nosem, że taki badziew, bo przecież były szczelnie zamknięte... 

Poszłam umyć ręce - nowym, oliwkowym mydłem iii...

- Mati, ja nic nie czuję - oznajmiłam, już po tym, kiedy owe ręce przytknęłam do nosa tak szczerze, że pokryłam nochal pianą, a potem dodatkowo prysnęłam obficie Kleinem w powietrze i zanurzyłam się w mokrą i bezwonną mgiełkę.

- Daj jakiś alkohol - zakomenderowałam.

Nie poczułam. 

- Kawa.

Nie poczułam.

- Cokolwiek.

- ...


- Masz covida - stwierdził mąż.

- Zdaje mi się, że ostatnio objawem covida jest jelitówka, a nie brak węchu - powiedziałam, znawczyni tematu (i mająca nadzieję, że hello, pięć minut w łóżku i wracamy do życia).

Nie po to wytargowałam od lekarza zwolnienie tylko do piątku (wciąż chciałam powalczyć o naklejkę Pracownika Miesiąca), żeby kwitnąć w domu na kwarantannie, miałam też zaplanowanego fryzjera i ortopedę, ale ---

---> wrodzony służbizm, poczucie odpowiedzialności zbiorowej i fakt, że następnego dnia rano zaciągałam się jak powalona, żeby cokolwiek wyniuchać (przyprawy, płyny do płukania, żele pod prysznic), a czułam jedno wielkie zero...

(powiedzmy sobie jedno. Nie jestem osobą, która choruje okazjonalnie. Przerobiłam całkiem niezły arsenał spojówek, pęcherzy czy innych dziadostw, tym samym przodując w przeziębieniach, chrypkach i zatokach. Ja nawet z nosem zawalonym smarkami po przedziałek, miałam najlepszy węch w rodzinie. Ja, ledwo mówiąc, mawiałam "O, czuję truskawki", bo ktoś wylał mikrokroplę wody truskawkowej na stole... Ja NIGDY nie straciłam węchu. Mi on nawet nie słabł).

Zadzwoniłam więc do pielęgniarki, mówiąc rzeczowo, że mam tylko jedno pytanie:

- Czy całkowity brak węchu dalej jest objawem covida?

A potem był wymaz (wcale się nie bałam, w ogóle podeszłam do tego beznamiętnie), czekanie na wynik, "pozytywny" na teście (brzmi groźnie, przynajmniej dla mnie) i:

- No i co Ty narozrabiałaś, Magda - mojego doktora ;).

I wyrok - dziesięć dni izolacji.


Jestem osobą, która większość dzieciństwa marzyła, by przyszła taka śnieżyca, bym mogła nie wychodzić ze swojego pokoju, czytać, grać w planszówki, czytać, grać, powtórzyć.

Która była pół roku na szkole policyjnej (chodzi mi tu głównie o zamknięcie, brak możliwości wyjścia ot tak, bez przepustki. Ogólnie - brak możliwości wyjścia), a jak wróciłam do domu na któryś wiosenny weekend, podczas wieczornej przebieżki sąsiad przywitał mnie: "O, wypuścili panią!".

Która zaliczyła już dwie, dwie? kwarantanny. Jedna dłuższa w święta (w sumie mąż miał, ale ja byłam tak SŁUŻBOWA, że z racji wolnego w szkole też nie wylazłam z domu), drugą w swoje 30 urodziny - równie słodko. 

Umiem przeżyć w niesprzyjających warunkach. Jestem też osobą wielu pasji i hobby, np. oglądania tych samych filmów, Harrego Pottera, ołówków 6B, miętowego koloru, aha, to nie hobby, no to czytania, czytania, czytania i Netflixa. Ja jak słyszę "kotek, kocyk, herbatka" to mówię "Łiiiiiiiiiiiiiii!".

Ale pomyślmy... przesiedzieć tyle w domu. Znowu... Bo w październiku też zaliczyłam choróbsko (dlatego gdyby mi tego węchu nie odcięło, turlałabym się po ziemi ze śmiechu, gdyby mi ktoś zasugerował covid...), no ej, przecież jest we mnie ambicja, kariera, chęć rozwoju i nie tracenia ani jednego dnia w pracy...


Szczepiłam się.

Szczepiłam.

Choć tak naprawdę nie jestem ani za, ani przeciw szczepieniom. Długo nie wiedziałam co robić, bo:

a) bałam się że zachoruję i ciężko przejdę,

b) bałam się też, że źle zareaguję na szczepionkę.

No mam takie prawo. Fifty fifty. Albo się zachoruje i coś pójdzie nie tak, albo się zaszczepi i coś pójdzie nie tak. Można też się zaszczepić i ochronić przed całym złem tego świata, nie szczepić i przejść bezobjawowo, a także można to rozważyć na kilkanaście innych kombinacji, ale po co?

Jakąś decyzję trzeba było podjąć, no to podjęłam.

Szczepiłam się w lecie, właściwie na spontana i nie do końca przekonana. I cieszę się, bo ostatecznie infekcję przeszłam raczej spoko (grypowo, bez duszności, bez szpitala, bez różnych innych rzeczy, które mogły się zdarzyć), to i tak zdołało mnie przeżuć i wypluć. 

Wyglądam okropnie, brzydko, blado, chudo, demonicznie i staro (mimo tej piżamy z Bambim i dwóch swetrów). Dalej czuję się słabawo i niemrawo. 

Ale nie jestem też naukowcem ani mikrobiologiem, nie ja tworzyłam szczepionkę, nie ja ją badałam i nie mogę, nie umiem i nie chcę jednoznacznie stwierdzić, że jest super ekstra skuteczna, bezpieczna i ok. Kurde, przecież ja nie wiem, czy nie trafiło mnie placebo. Może niektórym podawali, żeby potem poprowadzić statystyki. Może mi pani dała krowie mleko, a przecież ja tylko orkisz, edycja barista i to mój wyposzczony (prawie) wegański organizm zareagował - no właśnie:

Ja po szczepionce wyszczerzyłam się, że "O, jak miło. I nie robi się słabo jak przy pobieraniu krwi", a po chwili już siedziałam z głową w dół, bo MI SIĘ ZROBIŁO SŁABO. 

I choć teoretycznie maseczka, upał, stresik, z drugiej strony - ja pierdzielę, była dwa lata w policji, trupy nie zrobiły wrażenia, najbardziej jej żal było oddać pistolet, ale chciało jej się zemdleć  PO SZCZEPIENIU. No brawo (acz omdlenia to też skutek uboczny, sprawdziłam!). A te pięć minut wiszenia głową w dole, kiedy otaczały mnie szumy i ciemności, kiedy spadałam, tonęłam, popadałam w nicość, myślałam sobie [próbując zachować otwarte oczy i trzeźwy umysł (Czemu mnie nie ratują! Czemu mój mąż mówi, że to nic i stoi sobie spokojnie!)], że do domu wróci sam mąż. I najbardziej martwiłam się, jak to przyjmie mój szalejący za mną kot. Już widziałam tę jego wyczekującą minkę...

Aż wreszcie przestały mi latać mroczki i uznałam, że jednak przeżyję.

No. Więc tak to mniej więcej leciało ;).


Potem otrzepałam się, burknęłam "To były tylko ćwiczenia, wszyscy oblali", wyszłam o własnych siłach i próbowałam wytargować od męża kotkę, w końcu nie na codzień ocieramy się o śmierć, ale się nie udało, więc zadowoliłam się trzema awokado, kwiatkami i miętową miseczką z Biedronki.

Ale zaszczepiłam się. Bo mąż się zaszczepił (jaka potulna, he

- Nie będę Ci robić mięsa!

- Sam se posprzątaj!

- Zawsze marzyłam by być starą panną!).


Bo chciałam w razie W przejść łagodnie (dziś 100 punktów dla każdego, kto złapie mój tok myślowy). Bo chciałam w razie W móc pracować stacjonarnie w szkole i nie iść na kwarantannę (haha i nie poszłabym, gdybym to ja nie zachorowała). Niektórzy (oczywiście ci, którzy wierzą w covid, bo inni pewnie myślą, że dostałam kataru stąd siedzę na tym zesłaniu) dziwią się, że zachorowałam mimo szczepienia. 

Nie chce mi się tłumaczyć, że szczepienie nie chroni przed zachorowaniem, tylko przed gwałtownym przebiegiem, bla bla, bo ja ogólnie - mówię to często - nienawidzę się tłumaczyć. Tłumaczyć się mogę dyrektorowi z obowiązków służbowych, mężowi z rachunku z rossmana, ewentualnie kotu, że nie kupiłam mu kiełbasek. Nie dyskutuję, nie bawię się w debaty, bo granica, bo aborcja, bo kiedy dziecko, i czy szczepienia są dobre. Ja mam swoje zdanie. Z przyjaciółmi czasami rozmawiam, mówię jakie mam poglądy. Jakoś nie mam ochoty tego głosić wszem i wobec, a już całkowicie nie chce mi się dyskutować i się z kimś kłócić. O, wegetarianizm dopisz do listy (w lutym będzie 16 lat, nie, wcale nie trafia się pięć razy w miesiącu ktoś, kto uważa, że to be i źle i w ogóle niezdrowo. Mistrzowie diety i aminokwasów. Sami naukowcy, kurna. A ja głupia, dalej ich nie słucham. Dziwne).

Także aż tak mi się nie nudzi, by odpowiadać na pytania "Hm, naprawdę myślisz, że przeszłaś covida?", " O, więc masz w sobie NIESPRAWDZONĄ szczepionkę? Właściwie - wcale mi się nie nudzi, bo jak wiadomo umiem sobie zorganizować czas spaniem (i nie trzeba mi covida ani żadnej innej infekcji), czytaniem, Netflixem i ołówkami. Gotowaniem i praniem, jak lepiej się poczuję. Robieniem list życzeń dla męża i rysowaniem map, jak trafić do chusteczników w drogerii. 

Ja tylko dzielę się swoją, fascynująca jak zawsze historią ^^.

A w zasadzie to wpis chciałam poświęcić depresji.

I temu, że po tych dwóch tygodniach w mieszkaniu bez balkonu, bez pracy i obowiązków, poczułam bezsens życia, doznałam bezsennej nocy, poczułam się beznadziejna i w ogóle tragiczna.

Ale potem moja mama poszła do: 

a) Rossmana,

b) Action

i kupiła kolejno parę miętowych, WEGAŃSKICH (jedziesz dziś po bandzie, Młoda) kosmetyków, paletę, farbki akrylowe i pistolet. Na klej.

Aż poziom mojego usatysfakcjonowania z życia nagle podskoczył o kilka stopni. 

Ponadto zrobiłam uszka z barszczem i mus truskawkowy, a mąż kupił mi szarlotkę - mniam, zrobiłam trzy prania i porządki, więc poziom mojej użyteczności znacznie się zwiększył (choć nie, mąż mówi, że nic nie widać porządków, niech on poczeka na tego drugiego kota. Niech on poczeka). Został mi jeszcze jeden dzień izolacji, w niedzielę będę mogła wychylnąć z bloku jak kret (nie wiem, może wezmę okulary przeciwsłoneczne?) i nie będę już musiała śnić, że wyszłam nielegalnie odwiedzić moją uczennicę z 1 klasy, a potem chyłkiem wracałam do domu (a że szłam koło rossmana, to Chryyyyste, jaka to była pokusa!). A potem będzie poniedziałek, środa i piątek, normalny rytm dnia, tygodnia, funkcji życiowych. Dentysty, warzywniaka, spacerów z koleżanką z kawą na wynos. I Świąt! Bo jak sprytnie obliczyłam - zanim wyjdę z domu to już wszystkie sklepy będą udekorowane na Świątecznie, a potem pstryk i będzie Boże Narodzenie.


Tak więc (wcale nie) depresyjny wpis o mokrych chusteczkach dedykuję mojej koleżance ze szkoły policyjnej, której papugę dziś wspominałam w rozmowie z ciocią (ciocię pozdrawiam, nic nie łączy tak jak codziennie pogaduszki o tym, ile ma się sił i czy udało się zrobić coś więcej niż śniadanie),  tym, którzy powiedzą "Ej, a jednak - szczepiła się i zachorowała. I jeszcze o tym pisze", teamowi: "Szesnaście lat bez mięsa, to jej nawet szczepionka nie zaszkodzi. Ona powinna nie żyć od dwóch dni" i tym, którzy podobnie jak ja lubią miętowy kolor (moje dzieci w szkole wszystkie. Zawsze. I to pewnie one zachęciły mnie do rysowania po tym, jak wpadły w zachwyt, bo narysowałam koło). Osobom, które w domu noszą dwa grube swetry i dwie pary (grubych) skarpet (bo. zawsze. jest im. zimno) i które marzą, że jak nikt nie będzie patrzył, kupią sobie szatę z Harrego Pottera i będą w niej rysować miękkimi ołówkami w brudnobiałych szkicownikach.


Koniec!




Komentarze

  1. Przeszłam covida rok temu tak jak Ty (brak węchu i u mnie jeszcze smaku) i to była absolutnie czarna rozpacz. Mogłam jeść chrupki cały czas, bo wszystko smakowało identycznie -nijak. W tym roku przeszłam covida, około półtora miesiąca temu - zielonego pojęcia nie mam jak, bo tego nie odczułam 😂 a przeciwciała są 😎 Nie jestem zaszczepiona i póki nikt mnie do tego nie zmusi to tego nie zrobię, natomiast szanuję wybór Twój i każdego innego człowieka. Pozdrawiam Cię Madziu :) i życzę przede wszystkim zdrowia!!!

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

wróciłam!

Musiało upłynąć trochę wody, musiał mnie zacząć boleć kręgosłup, żebym doszła do wniosku, że szczupłość nie równa się zdrowie, ale z dumą melduję, że wróciłam do dobrej kondycji. Kondycję bardzo łatwo stracić, a ciężko do niej wrócić. Moja poszła razem ze zmianą pracy, związkiem, przeprowadzkami i zmianą trybu życia na chill, kocyk i kotki. Więc tak naprawdę już parę lat temu. I nie potrafię, powiedzieć czemu, bo nikt mnie siłą pod tym kocem nie trzymał, koty naprawdę nie są aż tak absorbujące, a ja przecież zawsze byłam trochę ADHD. Wprawdzie gdzieś tak w covidzie, kiedy namiętnie udzielałam się w nieswoim ogródku - tzn. głównie woziłam taczki i chciałam wozić taczki, uznałam, że siłę jakąś tam mam. Ale nic poza tym. Przez to lato dbałam o siebie. Dużo spacerów, dużo roweru, trochę biegania. I bieganie też mi wychodziło - w sensie więcej było biegania niż chodzenia, zakwasy też były solidne, a ja czerwona jak cegła, więc oszustw nie było. Wraz z nadejściem roku szkolnego zmieniłam się

po turecku +

Nowy Rok zaczęłam kupieniem wielkiego fioletowo-miętowego bidonu i piłki do fitnessu. Nooo i zakwasami w brzuchu.  I wcale nie miałam postanowienia dbania o formę, bo zmianę trybu życia wdrożyłam już jakiś czas temu - po prostu.  Nie robię żadnych noworocznych postanowień, chyba, że takie wewnętrzne, bardziej osobiste, dotyczące zmian w sobie samej, ale które nie są jakoś bardzo górnolotne. Z wysokości szybko się spada. Odkąd wróciłam do pracy, cierpię na brak czasu na czytanie, ale w poprzedni weekend nadrobiłam wszystko. I udało mi się zrobić Killera Chodakowskiej - zapomniałam już, jak on kopie. Nie wiem, może znacie bardziej intensywne ćwiczenia, ale dla mnie Killer jest z tych ćwiczeń, które naprawdę dają w D. Ale z niewiadomych przyczyn (a może z tych, że jednak długo siedzę i pracuję) ostatnio dość mocno doskwiera mi kark, w ten weekend uprawiałam więc ćwiczenia dla seniorów pt. "Zdrowy kręgosłup". Lol. Poza tym mamy mrozy, dzień dalej parszywie krótki, auta nie chcą n

łapówka

Jeśli mylicie buraki z brokułem, kiedy piszecie listę zakupów, a zamiast "napiwek" mówicie "łapówka", to najpewniej przeszliście covida, jak ja. Nie kaszel, nie siedzenie w domu, a mgła umysłowa, jaka potem opada jest definitywnie NAJGORSZA. Zdarzyło mi się jeszcze zapomnieć PINu do telefonu (ale używałam go bardzo dawno, bo telefon nowy, więc nie musiałam go resetować jak poprzedni co dwa dni...), schować solniczkę i pieprzniczkę grzybki do szuflady obok tej właściwej i wziąć złe kluczyki do samochodu, kiedy przed Świętami jechałam na szybką rozgrzewającą herbatkę z koleżanką. Ale na usprawiedliwienie dodam, że to ten sam model, mój jest tylko mniej odrapany (głównie dlatego, że nasze auto odrapałam ja, a teraz mam pożyczone od rodziców, zanim doczekam się swojego miętowego dziecka ;)). Okres przed Świętami był średni, bo jak mi wyskoczył pozytywny test, zostałam już te parę dni w domu, zwłaszcza, że czułam się słabo i łapałam wszystko jak pelikan (np. wyglądałam b