maseczki

W niedzielę spakowałam i wywiozłam prawie wszystkie materiałowe maseczki.

Te pasujące do musztardowej koszuli, te miętowe, te wymiętolone po praniu w przepisowych 60 stopniach i te niepasujące do niczego.

Dwie mi zostały. Jedna w jasnomiętowe zygzaki (na cześć mojego kaloryfera do nowej łazienki), druga czerwona w kropki, w małej torebce. Awaryjnie.

No i opakowanie jednorazówek. Będą do lekarzy. A że aktualnie się przeziębiłam, to już są w użyciu.


Zabawne, bo w zasadzie mogłabym pochwalić się kilkoma całkiem miłymi, normalnymi rzeczami, ale ja za swoje powody do domu uważałam zawsze umiejętność podciągania się na drążku - która poszła w zapomnienie, a teraz: niemdlenie przy pobieraniu krwi (to zdolność, którą miałam, potem utraciłam, a teraz znowu - wyciągam rękę, nikt nie narzeka na moje żyły, a po 3 sekundach jest już po wszystkim) i wytrzymanie bez L4 do końca roku.

No cóż. Został jeszcze miesiąc z haczkiem, więc prawie, prawie mi wyszło. Opanowałam do perfekcji weekendowe kuracjowe shoty, kiedy przeciągałam środowy katar do piątku, żeby przekurować się w weekend i w poniedziałek wrócić do pracy. I wywaliłam się na ostatniej prostej. Trudno, znajdę sobie nowy powód do dumy. Może będzie to rysowanie obrazków, w których nie będzie wątpliwości czy to chmurki czy ptaszki, bo póki co mój M. ma wątpliwości...


Maseczki nie powędrowały w odstawkę same z siebie. Rewolucjonizowałam szafę, wywożąc wszystko co grube i jesienne i pomyślałam, że nawet jeśli maski będą potrzebne to znów na sezon jesień - zima, jak wraz z wrześniem przyjdzie kolejna fala (tfu! oczywiście oby nie!). Przywiozłam za to z domu rodziców szorty, sukienki i przede wszystkim letnie piżamy, bo ostatnio temperatura podskoczyła, a ja dalej topię się w zimowych reniferkach i pluszach.

No a teraz nici ze spódniczek, za to ćwiczę rzucanie do celu, wykorzystując do tego zużyte chusteczki. Oglądam komedie romantyczne (mąż mówi, że się ze mną rozwiedzie), głos to odzyskuję to tracę (zakaz na telefon wciąż trwa), za to skończyły się wszystkie doły i smęty rymenty, teraz wróżę sobie świetlaną przyszłość pełną dębowych paneli, wolnostojących wanien i ładnych baterii łazienkowych.    I zygzakowatych kaloryferów jeszcze ;). Jeśli kiedyś będę narzekała na mojego męża, będę musiała jak Zgredek przypalić sobie dłonie żelazkiem, bo póki co spełnia wszystkie moje marzenia, łącznie te z gwiazdką z nieba ;).

Jedyny problem z dostarczaniem  świeżych owoców i warzyw. Dostawę leków dostarcza mi mama, ale moje paragrypowe zachcianki pt. truskawki albo pomidory muszę zastąpić nagimi Góralkami. Przychodzi mi to z bólem serca. ;). Za to smoothie z mrożonek wchodzą jak masło, obolałe gardło dobrze wciąga zmiksowane mango i sok z limonki, a i herbatki lecą w ilości jeszcze bardziej hurtowe niż zwykle.

W niedalekiej przyszłości czeka nas wesele, więc zamówiłam już na Vinted miętową sukienkę. Z przygotowań wakacyjnych byłam raz na trampolinach (bardzo fajnie, ale bałam się, że wypadnę z trampoliny), moje treningi szlag trafił (albo raczej: praca i teraz choroba skutecznie je wyparły). Mieliśmy też kilka mniejszych i większych awarii na mieszkaniu, więc nasza motywacja "iścia na swoje" jeszcze bardziej się umocniła.


Ostatnie dni (te przedkatarowe) były spełnieniem marzeń, dzięki słońcu, które operowało mocno, szczególnie na placu zabaw. Wprawdzie oprócz słońca udało mi się jeszcze złapać jakaś parawirusy od dzieciaczków, ale i tak wyczekiwałam już ciepłych dni. Miałam nawet swoje pięć minut w spódnicy. 

Zapomniałam już, jaki dzień jest długi, kiedy kwitnie się na zwolnieniu. Mam nadzieję, że światowy rekord covidowych trzech tygodni już nigdy nie wróci, bo nie wiem, czy ołówki i kot byłyby w stanie zastąpić spacer na świeżym powietrzu. Siedzę więc sobie pod kocykiem, z czytnikiem, Netflixem i kotem. Znaczy kot siedzi w tunelu, szeleści mi tu pocieszająco, a czasem szura ogonem ze złości, jak słyszy gruchające gołębie za oknem. Dostałam też komplet zdjęć od kuzynki z uśmiechniętym bejbikiem, od męża fotki z budowy, od kota brudną, wytyłaną w kurzu pod lodówką mysz z kocimiętką.

Obejrzałam kolejną komedię romantyczną, serial o psychopacie.

Naszkicowałam cztery rysunki, zrobiłam grzybowe risotto. Wyczesałam kotu kołtuny, zamówiłam leki z apteki online. 

Przesiałam przez pół książki na regale, 



*** 

Piątkowe wyjście, nawet do lekarza było błogosławieństwem, a kiedy w sobotę można było pójść na miasto i pojechać na budowę, ocenić postępy - poczułam, że żyję. Choć nadal smarkam. Obym do lipca się wyleczyła to będzie dobrze. Ale dochodzą mnie słuchy, że dużo osób choruje (zawsze stosuję ten chwyt marketingowy), więc chyba taka pora. 

Jutro nie odsysam się od nebulizatora, a w poniedziałek idę na podbój świata, tzn do pracy ;).





Komentarze