w te wakacje

W te wakacje nie pojadę nigdzie, ale byłam w IKEI, gdzie zaprojektowałam kuchnię marzeń, a w mieszkaniu mam dwa wymarzone koty, przez które naprawdę jeszcze mniej chce mi się wychodzić z domu.

W te wakacje upały zaczęły się jeszcze przed wakacjami, więc zagrzać (a nawet narzekać na duszności i syndrom gorących stóp, który przydarzył mi się pierwszy raz) się zdążyłam jeszcze w czerwcu, a że chronicznie i nagminnie cierpiałam na bladość i zimno (koleżanka, która w kwietniu spotkała mnie w kurtce zimowej i czapce pewnie do dziś kmini, czy jestem zdrowa na umyśle, ale naprawdę - mi było tak zimno) - to cieszę się z tych upałów.

W te wakacje znowu lecimy z Harrym Potterem w mojej sfatygowanej starej wersji i ani upały ani zaciskanie pasa ani to, że koło dwudziestego razu przestałam liczyć, który raz wracam do Hogwartu nie przeszkadza mi cieszyć się tą chwilą.



Zamiast świeżych szparagów (drożyzna, no i przegapiłam ich sezon; tak samo jak rabarbar zresztą) zrobiłam zupę z dyni (no bez kurkumy i kardamonu, ale sam fakt...), bo się przeprowadzam. W głowie się przeprowadzam. W maju sprzedawałam książki, w czerwcu robiłam porządki, w lipcu schodzę z mrożonek i wywalam wszystkie "przydasię", a jeszcze nie wiem, czy uda nam się ucałować swoje cztery kąty w tym roku (choć chciałabym wybitnie, bo lubię 22, więc data z 22 bardzo by mi pasiła na rok przeprowadzki... Ktoś kto by podążał moim trybem rozumowania mógłby się bardzo zdziwić, ale ja widzę w tym sens. Głębszy sens.

W wakacje lubię czasem deszczowe dni. O ile nie trwają zbyt długo i lipiec nie zamienia się w jesień. Lubię jak pada rano, bo mogę, ale wcale nie muszę wstawać. Lubię jak pada, kiedy mogę sobie siedzieć w mieszkaniu z książką i kotami. Lubię jak wieczorem i w nocy jest przyjemny klimat jak krople bębnią o szyby. A już najbardziej lubię to, że moje koty mają względnie kompatybilne systemy do mojego (dot. snu), choć w nocy i nad ranem dają w pióra, a mój mąż mówi "Pośpij sobie, bo w nocy się nie wyspałaś", więc coraz częściej leżymy sobie w łóżku długo. Długo.


W te wakacje nauczyłam się odpoczywać i odpuszczać. I nic nie robić ;). Po prostu leżeć z kotami na łóżku i przykrywać się kocem, jak tylko minęły upały ;). Albo robić wszystko i w sobotę finalnie dalej nie mieć co robić, bo w tygodniu ogarnęłam mieszkanie na błysk. Myję więc okna, lodówki i piekarniki. Podłogi i kuwety - niezliczoną ilość razy ;) Ale też czytam, oglądam seriale i chilluję na słonku. Trochę. Opalenizny brak. Upały wykańczają (nawet mnie!) na tyle, że chronię się przed słońcem, a nie na nie wystawiam. 

Tego lata zaczęło się najprzyjemniejsze - wybór paneli, płytek, umywalek i całej reszty. Mebli nie wybieramy, meble bierzemy stare (to mnie bardzo cieszy, bo w przeciwnym razie z pewnością nie miałabym już miętowych krzeseł. Choć i one pójdą chyba do odrestaurowania. W sensie ponownie śmigniemy je pędzlem tam, gdzie jest zdarty lakier). Wczoraj testowałam farby w swoim pokoju - tylko mięta i beże, bez szaleństw. Dziś odbieram z paczkomatu jeszcze wyczekany cotton candy. Mam nadzieję, że mnie nie zawiedzie. 

Od poniedziałku do piątku żyję oglądaniem Ostrego dyżuru - kocham stację, która go emituje <3. W pozostałe chwile lecę z powtórką Ozark, a co wtorek wyczekujemy na "Better call Saul". A moja kotka powinnna trafić do rekordów Guinessa. Jedna jej zdolność to zapełnianie kuwety, druga to sprawianie, że w misce z wodą pływa wszystko. Ruby jak pije to razem z moczeniem wąsów wrzuca tam włosy, paprochy i wszystko, nawet jeśli mieszkanie lśni po świeżo zrobionych porządkach. Musiałam też doczekać się KOcórki, żeby dowiedzieć się, że koty mogą mieć koci trądzik... Ale poza tym koty coraz ładniej się razem bawią, choć wspólnego spania i lizania jeszcze się nie doczekałam. Z tym drugim to może dobrze. Ile więcej byłoby kocich wymiotów...


Dużo gotuję, bo mam dużo czasu na powolne zakupy, wybieranie świeżych warzyw i kombinowanie z ciekawymi przepisami (a potrawy jem potem trzy dni), tak samo jak mam czas na czytanie czy cieszenie się kociakiem, póki jest kociakiem ;). Z jednej strony czuję, że dużo było tych dni - i aktywnych i leniwych i z wczesnym wstawaniem i ze spaniem do późna, z piciem mrożonej kawy z koleżanką albo słodkim obijaniem się z kotkami. Wiadomo - jeszcze sierpień, choć zleci chwila moment. Ale na wrzesień też czekam ;) 

Aaa - i chyba uśmierciłam swojego kwiatka. Tak, myślę, że go uśmierciłam. I miałam po nim żałobę. Jeszcze parę dni temu miałam się pochwalić, że wykończyłam kaktusa z zeszłorocznego wpisu. Bo wydawało mi się to śmieszne. Poza tym kaktusa podlałam jakieś 3 razy? Nie, więcej, trzy na pewno. Myślę, że 7, bo 10 na pewno nie. Kaktus zżółkł więc go wywaliłam, a potem trafiło drugiego. Też tego nie odczułam. A później znalazłam w sypialni mojego dogorywającego fikusa. I to zabolało. Fikusa bonsai dostałam w szkle, na zakończenie poprzedniej pracy. Musiał być bardzo szczerze dany, bo miał się świetnie. No, może nie tak świetnie jak niektóre okazy znalezione w necie, ale było ok. Kiedy jednak Ruby miała zawitać w nasze progi (a byłam do tego naprawdę przygotowana), wyniosłam go z małego pokoju, bo mały pokój miał się stać pokojem małej Ruby. I tak było, a nawet dalej jest. Dalej ma tam mniejszą kuwetę, swoje miski, mały drapak. Uznałam, że zostawienie kwiatka bez opieki z małym kotem nie jest dobrym pomysłem. Więc wyniosłam go do sypialni. Jak się okazało, to był błąd, bo kwiatki te (teraz to wiem) nie lubią przenoszenia. Mogłam więc zostawić go w pokoju, ale dać wyżej. Tyle, że zamiast upychać go na regale z książkami, wolałam postawić go w bezpiecznej sypialni. No i nie pykło. Podlałam go - bo fikusa podlewałam, ale w sypialni był brak słońca, no i stało się, co się stało. Pewnego dnia zauważyłam, że listki smętnie wiszą. Ostatecznie moja mama wzięła go do siebie na odtrucie, ale nie wierzę, żeby się to udało. Na razie mam jeszcze storczyka i ziołowy ogródek - też póki co u mamy. Nie chcę kusić kotów, a do sypialni nie będę już brać kwiatków...


Jest coś uspokajającego w tej codziennej spokojnej, prawie nigdzie nie śpieszącej się rutynie. Gdybym miała wannę, z pewnością położyłabym się w pianie i kwitnęła w niej z książką i Oshee magnezowym, ale akurat tak się złożyło, że zrobię to zimą, z herbatą imbirową. Oby.

Sierpień jest trochę chłodniejszy i zdążyłam już marudzić o otwarte okno w nocy, ubierać skarpetki, a na każdy cieplejszy dzień planować sobie wyprawę na ławkę z książką albo na działkę. 

Działka to też same fajne historie, bo od kiedy stare tymczasowe drzwi zastąpiły nowe, z ładnym przeszkleniem i jeszcze większą płaszczyzną winchesterów, a w salonie rozpanoszył się narożny kominek, po prostu ześwirowałam z radości. W moim gabineciku mam maźniętych chyba sześć odcieni mięty i mniej więcej tyle samo bieli i beży (a ostatecznie wybrałam już jaśniutki miętowy i cotton candy). Nie wiem, jakie to będą uczucia, kiedy będę już chodzić po jasnych panelach z v fugą i po neutralnych płytkach, ale wiem, że jak Ikea wpadnie późną jesienią montować moją białą kuchnię marzeń, nie wyjdę z kuchni przez długi, długi czas ;)










Komentarze