Przejdź do głównej zawartości

kapsuła

Po drugim covidzie doznałam objawienia w postaci mgły pocovidowej.

Byłam przerażona. Bardziej niż po utracie węchu (szybko wrócił), halucynacjach węchowych (może trochę panikowałam, testy już fruwały, ale ostatecznie - do przeżycia). Bardziej niż kiedykolwiek.

Ciężko tak wymienić swoje dobre cechy, ba, nawet jedną porządnie dobrą cechę. Może szłabym w jakąś kreatywność, bezpretensjonalność... Ale jednak po mgle, stwierdzam, że najbardziej cenię sobie szybkość. Szybko czytam i na ogół szybko myślę. Czasami za szybko, czasami lepsze przemyślenia przychodzą potem, ale jednak najczęściej nikt nie wierzy, że coś przeczytałam, jeśli tylko rzucam na coś okiem, a ja naprawdę to przeczytałam i często tworzę szybkie zdania, na tyle szybko je wypowiadając, że czasami ludzie mają problem ze złapaniem tej myśli. I zawsze wygrywałam w grach typu "Pięć sekund" albo tabletowa "Jaka to melodia", choć z melodią mi nie po drodze, ale z szybkością - a jakże.

(Do dzieci nie stosuję tej wersji siebie. Dla dzieci przechodzę na tempo leniwca).



Pojechałam do rodziców szukać zdjęcia zębów sprzed dziesięciu lat. Moich zębów. Wszystkich, łącznie z wyrzynającymi się (wtedy) ósemkami. I ja naprawdę wierzyłam, że je tam znajdę.

Batalię zaczęłam w swoim dawnym królestwie, w którym obecnie panuje bezprawie - moje rzeczy panoszą się na kanapie, pod kanapą i w kącie; w szafie są ubrania ojca, w komodzie rajstopy mamy. Na oparciu kanapy siedzi panda - brudna jak nieboskie stworzenie; doprawdy nie wiem, co się stało temu biednemu pluszątkowi. Są tam też sprzęty do ćwiczeń takie jak zepsuty wioślarz, urządzenie do Nordic Walking (mamy za sobą wiele wspólnych wieczorów) i badziewny rowerek. A także pamiętne hula hop z wypustkami, które zrobiło mi na brzuchu siniaka o wyglądzie planety. Krwawej planety. 

Przegląd szuflad nie ujawnił nic ciekawego, oprócz tego, że niczym zaginioną Atlantydę znalazłam szkatułkę z kolczykami. Wielkimi w kształcie i kolorze kiwi, włóczkowe truskawki (do niedawna pani z rejestracji u lekarza rodzinnego mówiła, że kojarzy mnie zawsze z truskawkami. Ostatnio nic nie mówi. Myślę, że teraz kojarzę jej się ze słowem "infekcja"), malutkie z drewnianych koralików i te szklaneczki z mojito. Do tego czyste wyrwane z zeszytu kartki (chyba jeszcze z liceum - ekologia), kolejne rajstopy mamy, bandamki we wszystkich kolorach świata (oprócz ulubionej mięty).

Szafka pod telewizor, która pełni rolę stojaka na wyżej wymieniony, okazała się być miksem nauczycielsko - policyjnym, z domieszką nagród szkolnych i szczypty studiów. Foldery i skoroszyty z obsługi broni, testy, zeszyty i notatniki (nawet ten, w którym zaczęłam pisać pod górkę i coraz mniej wyraźnie, kiedy zamroczony i bez covida mózg poszedł na drzemkę), rozkazy i kartki z nadaniem stopni. Koszulki pełne ćwiczeń ortograficznych z jabłuszkami, grzybkami i ludzikami, pierwszy nauczycielski kalendarz i odręczne notatki z pierwszej konferencji siedem lat temu (wraz z pisemną dyskusją z kolegą na ów kartce). Albumy ze zdjęciami I komunii, ale starszej siostry, teczka z listem pochwalnym z 6 klasy, dyplomy z konkursu szachowego (a dziś mogę się pochwalić tym, jak dobrze rzucam do celu i to przeważnie zasmarkanymi chusteczkami albo zmiętolonymi papierkami) i językowego.

Na strychu znalazłam jakiś tysiąc butów, swoje serwetki z fazy decoupage, gliniane albo Bógwiejakie aniołki, walizki, sflaczałą gumową piłkę, którą wzięliśmy trzy lata temu na Węgry, deskę do pływania, której nigdy nie wzięłam na basen, naklejki, które pod wpływem ciepła same się poodklejały, ozdoby choinkowe i stare zeszyty. Wybrakowane puzzle, wyblaknięte planszówki, pajęczyny (na szczęście bez lokatorów), jakieś tajemnicze worki i pudełka, różowe rolki. Plastikowego Bambiego - moją wielką miłość z dzieciństwa, któremu odpada głowa (zabrałam do domu i urządziłam kąpiel w umywalce, choć nie nadaje się, żeby go pokazać), kasety do nauki angielskiego, srebrny choinkowy łańcuch i encyklopedię dla dzieci.

Zlazłam z drabinki z uczuciem brudu na twarzy i wzięłam się za jadalnię. W szufladzie znalazłam zdjęcie zębów taty, w szafce płytę z zębami mamy. Tylko moich jakoś nigdzie nie było. Zapas mąki, laurka na Dzień Matki z moim wierszykiem - elaboratem (Boże, jak dobrze, że nie wyciąga go przy uroczystościach rodzinnych...), nawet botwinka w słoiku. Wszystko, tylko nie to, co potrzebne.

W kolejnej komodzie papiery z budowy domu, ubezpieczenia, wyniki badań i jeszcze więcej dokumentów. Pastelowe lusterko (pewnie też jakieś uszkodzone), szklane aniołki, reklamówki wielorazowe. Mój Boże, zaczęłam się zastanawiać, czy to już podchodzi pod nałogowe zbieractwo i czy mam zamawiać mamie ciężarówkę. Ale uświadomiłam sobie, że mnie też czeka pakowanie bajzlu i wyprowadzka i ciekawe kto pokusi się o policzenie moich książek, długopisów albo zeszytów (tych czystych, niezapisanych. Dajmy na to, tylko tych miętowych). Wystarczy już, że mam dwa koty, które, jeśli się ich nie spacyfikuje w transporterkach, będą się plątać i miauczeć pod nogami i o tych wszystkich zabawkach (trochę poszło do schroniska), legowiskach, drapakach, większych drapakach, drapaczkach... Wystarczy dodać, że lubię mieć zapasiki i zwykle mam zapasowe chusteczniki albo żele pod prysznic, ale wszystko sukcesywnie zużywałam, żeby nie targać do nowego domu mega promocyjnej butli z żelem ^^. Regularnie od wakacji robię też przeglądy i wywalam bzdety, niepotrzebną makulaturę i buble.


W każdym razie poszukiwania zakończyły się bólem głowy, głodem i pełną porażką. Nie znalazłam nic, absolutnie nic potrzebnego, oczywiście panoramy zębów też ni hu hu. 

Najlepsze jest to, że przerzucałam te miliony naklejek i tryliardy serwetek i choć wiem, że niektóre rzeczy mogę śmiało wyrzucić, to dalej tego nie zrobiłam. Na plus jest moje ogarnięcie gratów do nowego domu, takich jak trzymane w kącie pudło z Home You z serią "Liski 2018" (miseczka, kubek, ściereczki i ręczniczek), miętowe segregatory, komplet garnków, miski z cedzakami w pastelowej nucie kupione w PEPCO czy miętowej śmietniczki, ale muszę kiedyś wreszcie pozbyć się tych skoroszytów z obsługi broni, no serio.

Szlaczki mogą się przydać. Na przykład, żeby utorować drogę w domu rodzinnym lub/i krążenie między przezroczami pojemników, jak już się wprowadzimy i nie będę mieć komody ani szafeczki tylko właśnie te pudła, ale przynajmniej - zdjęcie zębów mi już nie zginie ^^. (Może dlatego, że z pierwszym dniem długiego weekendu pozbyłam się dwóch z czterech ósemek i piszę to trochę na głodzie, trochę na kaszy - Chryste, na początku nawet mi smakowały te kaszki dla dzieci, nie robiłam z tego dramy, zresztą - co jeść, kiedy gębą nie da się ruszyć (chciałam tego!), gryźć nie wolno (wiedziałam i godziłam się na to!), dziąsła bolą (bardzo mnie to cieszy!), szew się gdzieś tam plącze po zakątkach siódemki i podniebienia (bardzo miłe jest to łaskotanie!), ale teraz trochę mnie to męczy. Zabiłabym za bułkę albo cokolwiek do gryzienia!).


Puenty nie ma; choć dążę do minimalizmu (haha), marzy mi się kiedyś kapsułowa szafa i skromne, skandynawskie mebelki, póki co skazana jestem na pudełka, pudła, stosy książek (no bo czytnik czytnikiem, ale nic się tak pięknie nie kurzy jak kolorami ułożone książki). Do tego czeka mnie ciężka przeprawa z zapakowaniem gratów i mogę sobie nawet przypiąć puste butelki po promocyjnych żelach z tyłu auta, żeby wszyscy wiedzieli, że się przeprowadzam ^^. O, już wiem, jaka będzie puenta. Jak przedstawiłam mojej mamie koncepcję szafy kapsułowej (mało rzeczy dobrej jakości gatunkowo w podstawowych kolorach, tj. dżinsy, biała bluzka, mała czarna, garsonka, które można łatwo skompletować), stwierdziła, że ona ma właśnie taką kapsułę, tylko że trochę większą. W każdym pokoju jedną ;))





 






Komentarze

Popularne posty z tego bloga

wróciłam!

Musiało upłynąć trochę wody, musiał mnie zacząć boleć kręgosłup, żebym doszła do wniosku, że szczupłość nie równa się zdrowie, ale z dumą melduję, że wróciłam do dobrej kondycji. Kondycję bardzo łatwo stracić, a ciężko do niej wrócić. Moja poszła razem ze zmianą pracy, związkiem, przeprowadzkami i zmianą trybu życia na chill, kocyk i kotki. Więc tak naprawdę już parę lat temu. I nie potrafię, powiedzieć czemu, bo nikt mnie siłą pod tym kocem nie trzymał, koty naprawdę nie są aż tak absorbujące, a ja przecież zawsze byłam trochę ADHD. Wprawdzie gdzieś tak w covidzie, kiedy namiętnie udzielałam się w nieswoim ogródku - tzn. głównie woziłam taczki i chciałam wozić taczki, uznałam, że siłę jakąś tam mam. Ale nic poza tym. Przez to lato dbałam o siebie. Dużo spacerów, dużo roweru, trochę biegania. I bieganie też mi wychodziło - w sensie więcej było biegania niż chodzenia, zakwasy też były solidne, a ja czerwona jak cegła, więc oszustw nie było. Wraz z nadejściem roku szkolnego zmieniłam się

po turecku +

Nowy Rok zaczęłam kupieniem wielkiego fioletowo-miętowego bidonu i piłki do fitnessu. Nooo i zakwasami w brzuchu.  I wcale nie miałam postanowienia dbania o formę, bo zmianę trybu życia wdrożyłam już jakiś czas temu - po prostu.  Nie robię żadnych noworocznych postanowień, chyba, że takie wewnętrzne, bardziej osobiste, dotyczące zmian w sobie samej, ale które nie są jakoś bardzo górnolotne. Z wysokości szybko się spada. Odkąd wróciłam do pracy, cierpię na brak czasu na czytanie, ale w poprzedni weekend nadrobiłam wszystko. I udało mi się zrobić Killera Chodakowskiej - zapomniałam już, jak on kopie. Nie wiem, może znacie bardziej intensywne ćwiczenia, ale dla mnie Killer jest z tych ćwiczeń, które naprawdę dają w D. Ale z niewiadomych przyczyn (a może z tych, że jednak długo siedzę i pracuję) ostatnio dość mocno doskwiera mi kark, w ten weekend uprawiałam więc ćwiczenia dla seniorów pt. "Zdrowy kręgosłup". Lol. Poza tym mamy mrozy, dzień dalej parszywie krótki, auta nie chcą n

łapówka

Jeśli mylicie buraki z brokułem, kiedy piszecie listę zakupów, a zamiast "napiwek" mówicie "łapówka", to najpewniej przeszliście covida, jak ja. Nie kaszel, nie siedzenie w domu, a mgła umysłowa, jaka potem opada jest definitywnie NAJGORSZA. Zdarzyło mi się jeszcze zapomnieć PINu do telefonu (ale używałam go bardzo dawno, bo telefon nowy, więc nie musiałam go resetować jak poprzedni co dwa dni...), schować solniczkę i pieprzniczkę grzybki do szuflady obok tej właściwej i wziąć złe kluczyki do samochodu, kiedy przed Świętami jechałam na szybką rozgrzewającą herbatkę z koleżanką. Ale na usprawiedliwienie dodam, że to ten sam model, mój jest tylko mniej odrapany (głównie dlatego, że nasze auto odrapałam ja, a teraz mam pożyczone od rodziców, zanim doczekam się swojego miętowego dziecka ;)). Okres przed Świętami był średni, bo jak mi wyskoczył pozytywny test, zostałam już te parę dni w domu, zwłaszcza, że czułam się słabo i łapałam wszystko jak pelikan (np. wyglądałam b