listopagrudzień

Nie chciałam tego głośno mówić, więc zaczęłam o tym po cichu pisać. O tym, że listopad, na ogół smętny i ponury miesiąc, który jednak (za sprawą kuzynki) został mi odczarowany i teraz stał się czasem pomiędzy. Między kolorowym rozpoczęciem roku, wycinaniem lisków i liści, a magicznym światełkowym grudniem i kubkiem z reniferem. Czasem na szkicowanie, malowanie po numerach, trzaskanie seriali i czytanie książek. 

Pisałam to jeszcze zanim listopad się zaczął.

Ale tegoroczny listopad może śmiało przejść do historii jako kulminacja dobrych wydarzeń, spełnienia marzeń i pogodzenia się z pewnymi rzeczami.


Zaczął się jeszcze przed listopadem, udanym i nad wyraz dobrze zniesionym zabiegiem usunięcia ósemek.

W połowie miesiąca spełniło się moje okrąglutkie życzenie i na gołych ścianach i nowych panelach wyrosły wymarzone ikeowskie kremowe meble, z grubym blatem, wieloma szafkami i witrynką. Tak, nie wiem dlaczego tak to działa, w sumie jakąś straszną kurą domową nie jestem, ale kuchnia była bardzo przeze mnie wyczekiwana.

Zaledwie kilka dni później, założyłam sobie aparat ortodontyczny. Aparat nie był dla mnie takich must have jak kot, wielkim marzeniem jak drugi kot, czy marzeniem, na którego marzenie jeszcze czekam - na swoje auto, ale zakiełkował w głowie parę lat temu i był planem z cyklu "Może kiedyś". Może kiedyś przeszło w "kiedyś na pewno", a potem, jak już zaczęła się przygoda z ósemkami, popłynęłam jedną falą. I tak mam założony na razie górny aparat, mam jasno miętowe gumeczki (już się trochę zafarbowały), przez ponad dwa tygodnie czułam ból i miałam problemy z jedzeniem (to, ósemki i te listopadowo grudniowe choroby razem sprawiają nie że nie będę miała problemu, by wbić się w Wigilię w szałową spódniczkę rozmiar 32; aczkolwiek wyglądam trochę jak pół śmierci do śmierci, przynajmniej według mojej mamy). Ogólnie jestem z niego szalenie zadowolona, choć nagle tubka pasty do zębów wystarcza mi na jakiś tydzień, a szczoteczek mam chyba pięć - w wielu miejscach w domu, w pracy i w torebce.

Poza tym niestety moje nadawanie sobie tempa i narzucanie pracy skończyło się nie inaczej, jak chorobą i to taką rozciągniętą w czasie bombą z opóźnionym zapłonem. Oczywiście nic strasznego - zwykły mix oddzieciowych infekcji (czemu mam być lepsza? jadę na tym samym wózku i mam te same dziecięce dolegliwości co moje dzieci ;)), ale skutecznie unieruchomiły mnie w domu i w łóżku. I tak udało mi się popełnić uszka i pierniczki. A od początku grudnia zmagałam się jeszcze z opryszczką wielką jak jajko, rozlaną na połowie buzi, co już ewidentnie pokazało mi, że moja odporność leży i kwiczy.

Grudzień zaskoczył też fajną zimową aurą, którą akurat niestety (a może i stety) podziwiałam tylko zza szyby, ale zdjęcia wychodziły bajeczne.

Na pewno już o tym wspominałam, ale nie wiem czy jest to odkrycie tego roku - ja bardzo lubię słuchać audiobooki. Nie przepadam natomiast za muzyką, którą dawkuję sobie a) głośno w aucie, b) po kilka ulubionych piosenek w zależności od potrzeb. Nie słucham w domu radia, wyłączam telewizor. Czytam w ciszy, uwielbiam spokój i lubię siedzieć sama w domu. Choć Blue jest akurat z tych gadatliwych, pyskujących kotów, za to Rubell - nie umie nawet porządnie miauczeć, tylko skrzeczy albo świergoli jak ryś (choć ostatnio zamknęłam ją niechcący w tej pięknej kuchni to miauczała w niebogłosy), to audiobook jest tym, co najczęściej sobie odpalam, krzątając się po domu, gotując albo rysując. Jest to na tyle uzależniające, że jak tylko wchodzę do domu, przytulę swoje kotki i idąc się przebierać w domowy strój, ja już włączam książkę. Nawet kiedy zamiatam podłogę, wkładam telefon za pas i z telefonem za pazuchą łażę po domu sprzątając. Teraz lecę rzecz jasna dalej z Harrym, ale w anglojęzycznej wersji. I tak lecę, że jestem już na piątej części, więc grubo ;).


Właśnie popakowałam podchoinkowe prezenty, posprzątałam dom i wyperswadowałam kotom jedzenie gorącego, świeżo ugotowanego kurczaka (choć nie wiem czy właśnie młoda nie próbuje strącić zabezpieczeń z garnka). Samopoczucie do czwartku było kiepskie, dziś, po sobotnich zakupach i porządkach dalej jestem zasmarkana, ale przynajmniej na chodzie. Jednak tydzień w domu to była dobra forma leczenia i mam nadzieję, że teraz będzie tylko lepiej.

A na przyszły rok zamawiam worek pełen zdrowia ;)





Komentarze