oko i jajo *

Przez półtora dnia nosiłam okulary.

W główce je nosiłam.

Nie było to do końca nieuzasadnione. Te niezidentyfikowane bóle głowy, to częste czytanie książek. No i jak zakrywałam oczęta pojedynczo to zdawało mi się, że gorzej widzę na lewe.

Bałam się słabego wzroku, bo bałam się okularów.


Bo ja źle wyglądam w okularach. 

Ogólnie dużo modeli okularów wydaje mi się twarzowych, ale siebie w nich nie widzę. 

Wyglądam w nich strasznie kujonowato.

Żeby przestać się bać, poszłam do optyka. Szybko okazało się, że dorosłe okulary nie są dla mnie - dla mnie przewidziane są rozmiary dziecięce. Może powinnam przywyknąć - przeciwsłoneczne też takie miałam, ale na litość boską... Czasami fajnie czuć się jak siedemnastka, nosić kucyka i bluzę, ale czasami chciałoby się móc kupić jednak dorosłe okulary...


Do okulisty i tak musiałam się wybrać (diagnozuje bóle głowy), więc poszłam. I jak to często bywa, życie pisze caaałkiem inne scenariusze. Plan był bowiem taki, że po lekarzu połażę po mieście, zrobię zakupy (maska do włosów, lista życzeń od męża), pozałatwiam sprawy, zamówię oprawki do okularów, które będę musiała nosić. Pewnie wyjdzie, że mam wysokie ciśnienie i będę musiała brać jakieś leki, ale znikną bóle głowy (hurej!).


Wzrok okazał się być sokoli. Dobry, lepszy, lepiej nie zapeszać. Ciśnienie idealne, wszystkie możliwe parametry idealne. Jak zawsze. Ja, co bym nie badała to mam dobre. A tyle pozałamywanych rąk nad mą "bladością" i "chudością". Ale lekarka zaaplikowała mi krople. Oprócz tego, że niemal od razu prawie wypłakałam sobie oczy, to dobrze, że zadzwoniłam do męża, że pewnie nie będę mogła sama wrócić, bo po piętnastu minutach nie byłam w stanie zobaczyć literek na telefonie. 

Wyjść z gabinetu zdołałam, pod auto nie wpadłam, ale wyjście do Rossmana było średnim pomysłem. Nigdy nie czułam się tak naświetlona, a kolorowe kosmetyki zlały się w jedną feerię barw. Więc poszłam do cioci. Obrażonej na mnie dziewięćdziesięcioletniej cioci, u której nie chciałam zjeść czekoladowej babki. Źrenice miałam szerokie jak tęczówki i ogólnie czułam się dość zagubiona z tym lekkim zawrotem głowy i wrażeniem dziecka we mgle.

Ostatecznie mąż się zlitował (oczy nie chciały się zwężać) i po mnie przyjechał, zwłaszcza, że nie mogłam pójść na zakupy, bo nie widziałam listy ^^. Ostrość wróciła późnym popołudniem, kiedy byłam już zmęczona nic nie robieniem i mało widzeniem (ale porządki mi się upiekły, hihi).

Wykasowałam już zdjęcia z wizualizacji okularów (i tak były za duże; pewnie nie mieli dziecięcych), na pociechę kupiłam sobie czarne adidasy, białą bluzę i miętowy rower. Buty na razie zamieniłam na śniegowce - dziś zima wypęzła z otchłani zła z śniegiem, zamiecią, śnieżycą, gradem i ciemnością w środku dnia, na bluzę jeszcze czekam, a rower zaginął gdzieś w akcji. 

A jajo będzie,jak za tydzień zacznę przerwę świąteczną i przygotowania do Świąt. Do tych drugich należeć będzie kupno koszyczka. Z dumą stwierdzam, że nie kupiłam w tym roku żadnych ozdób ani nic z motywem króliczka, ba - nawet nie zniosłam ze strychu pierdyliona pastelowych ozdób i dekoracji (może dlatego, że jak ściągnęłam schodki, żeby wyjąć ocieplane przedwiosenne adidasy, obsypał mnie deszcz martwych biedronek, a w pudełku widziałam jakieś pajączki). Chyba muszę wziąć na stryszek Ruby. Moja kocórcia to po prostu ślepy traf - ledwo rok skończyła, a pająki mi w zębach przynosi. Rano prosi, żeby ją wpuścić do toalety pod schodami (tam czasem wyłażą), wieczorem robi obchód, żeby skontrolować, czy gdzieś ich nie ma. Boże, nie marzyłam o takim klejnociku jak ten nasz Rubinek. Blue jak mu się pokaże pająka, najczęściej zwiewa. Dodatkowo po wizycie u weta na razie jesteśmy na dobrej drodze, choć ta mała pewnie nigdy nie dobije wagą do norm. Ktoś by nie uwierzył, jak bardzo futrzątka mogą się wdać w właścicieli... 




Przybył mój miętowy rowerek (och, ach :)), mąż kupił mi nowe etui - w takim odcieniu jak moje przyszłe auto (czyli lattementa), bo się pojawiło w necie (żegnaj odcieniu mięty z drobinkami brokatu, brrr), a dla naszej kotki kupiliśmy miętowe (właściwie turkusik) szelki. Miała mieć czerwone po bracie, żeby było zgodnie z imieniem, ale te są fabrycznie nowe i ściśnięte na maksa, a że to nasze chuchro małe, to w uregulowanych na wielkiego kota szelkach Blue się topi. Więc chyba będzie niezgodnie z imieniem, ale za to stylowo.

Stopić to się też może śnieg, błoto też może sobie pójść, bo rower na razie stoi w łazience i nie zamierzam skazić jego kół w kolorze ecru odrobiną błota. Czytam Sparksa (kurde, ten prosty język czasami mnie śmieszy, ale wciąż i wciąż czyta się go po prostu dobrze; rzuciłam w kąt thriller - ci WSZYSCY policjanci płaczący i rzygający na miejscu zbrodni - dramat) z różową okładką, wyleguję się na nowej leżance (jeszcze pachnie nowością), słucham jak deszcz bębni w okno i czekam na pierwszą burzę tej wiosny :)))


* tytuł nawiązuje oczywiście do rozdziału z Harrego Pottera "Jajo i oko" ("Harry Potter i Czara Ognia"), choć nie było w nim ani o okuliście, ani o Wielkanocy ;)

Komentarze