Przejdź do głównej zawartości

szukam smaku

Ostatniego tureckiego wieczoru wytrzepałam piasek z torby plażowej. Zdjęłam z balkonu ręczniki wyschnięte na wiór, bo przy 36 stopniach schły jak złoto. Przetarłam okulary przeciwsłoneczne z morskich zacieków. 

Szorty były już przygotowane do lotu powrotnego - poprzedni lot odbył się w dresach, ale brak klimatyzacji skłonił mnie do zmiany garderoby.

Walizka wzbogaciła się o chałwę, pocztówki, turkusowe bransoletki i tureckiego żółwia z przezroczystą kulą, której zawartość wiruje po potrząśnięciu.

Kapelusz dalej przebędzie podróż na głowie - to dla niego najbezpieczniejszy sposób podróżowania.

Biała koronkowa sukienka ani razu nie ubrana, prym wiodło koronkowe pareo, wzorzysta lekka sukienka i tanie klapki z PEPCO, które kiedyś prawie porwała mi morska fala (zachciało się spacerków brzegiem morza).



Balsam na oparzenia słoneczne dalej wartuje na półce w łazience, ale już tej naszej, domowej.

Kobaltowo niebieskie bikini zostało wyprane z soli i kremu do opalania 50, razem z całą zawartością dwóch walizek.

Wakacje w Turcji wypadły nam spontanicznie, w zasadzie trochę z nienacka. Planowanie zajęło całkiem sporo czasu, bo nagle okazało się, ile rzeczy trzeba załatwić przed, w co zaopatrzyć apteczkę, kupić plażowe niezbędniki, zapas olejków przeciwsłonecznych etc.

Pakowanie poszło szybciutko - ja lubię się pakować, no a skoro szarpnęłam się na tę nową (miętową) walizkę, to tym chętniej.

Tylko miałam kryzys kocio - domowy, bo koszmarnie bałam się zostawić kociaki, mimo zapewnionej opieki, prawie 24 h na dobę.


Zarówno dzień wyjazdu i powrotu były mocno męczące, choć ten pierwszy był zdecydowanie mocniej stresujący, a to przez zmianę godziny wylotu, opóźnienia, brak możliwości komunikowania się z opiekunką wycieczki po angielsku (biuro podróży ukraińskie - okej, ale gdybyśmy rozumieli, co mówią, byłoby znacznie lepiej), okrutna migrena, która ścięła mnie tak, że po dojeździe do hotelu byłam prawie nieprzytomna.

Pierwszy dzień był dniem rozeznania i zapoznawania się z nową rzeczywistością - innym łóżkiem, brakiem poduszki ortopedycznej (ale ze swoim malutkim różowym jaśkiem!), klimatyzacją w pokoju (na początku dmuchało, potem się przyzwyczailiśmy), żarem buchającym z nieba, kiedy tylko opuściło się hotel, windą (nie cierpię. Jak odkryłam schody, głównie biegałam pieszo. Nie mam klaustrofobii - lęk przed pająkami wygrywa, ale po windzie przez jakiś czas kręciło mi się w głowie i odczuwałam unoszenie i opadanie. Ale możliwe, że to błędnik, bo samolot też źle zniosłam, źle zareagowałam też na jazdę na tylnym siedzeniu auta i kołysanie morskich fal), palmami to tu, to tam.

Hotel mieliśmy z basenem, ale oprócz paru wyjść na główne baseny (zjeżdżalnie - były tam prawie same dzieciaki, ale ja i tak nie lubię ekstremalnie wielkich zjeżdżalni, ogromne wiaderko, które napełniało się wodą i potem rozlewało ją z chlupotem - fajne; jednak najlepszy był dmuchany tor. Żałuję, że tak późno go odkryłam - rozłożyli go jednego dnia na parę godzin. Udało mi się tylko raz na nim pobiec - a właściwie ślizgnąć brzuchem, a potem wspinać i zjechać wprost do wody, bo:), bo siedzieliśmy tylko na relax pool, czyli na basenach ze wstępem 16+. Rzeczywiście była tam cisza i spokój, a w pierwszych dniach byliśmy tam prawie sami. Głębokość była przyzwoita, więc pływałam wzdłuż i wszerz, kontemplowałam świat z perspektywy swojego niebieskiego greckiego materaca i poiłam się mrożoną herbatą z przenośnej lodówki. Raz lub dwa razy dziennie śmigaliśmy nad morze - przeważnie podstawionym busikiem, choć raz szarpnęliśmy się na spacer (z wiatrem we włosach, który robił z materaca żagiel - nie polecam. Umęczyłam się, jakbym przeszła tysiąc mil). Mieliśmy leżaczki, ręczniki plażowe, parasole i ciepłą wodę w morzu. Wchodziłam do wody, nawet w nim pływałam, choć trochę czasu spędziłam też na leżaczku z czytnikiem. Opalałam się mimochodem - ja nie jestem typem leżącym plackiem na słońcu. Dla mnie rajem jest półcień ;). Piliśmy wodę, nacieraliśmy sobie plecy kremem i wypatrywaliśmy rekinów, żeby nas nie zjadły ;).

Jedliśmy masę jedzenia, choć na początku nie byłam nim zachwycona. Wegetariańskie posiłki nie były oznaczone, więc wszelkie sałatki, kasze czy miszmasze, z których nie potrafiłam wyodrębnić składników odpadały. Podczas tygodnia w Turcji składałam się więc głownie z pomidorów - jedząc je na śniadanie, obiad i kolację (ich niewątpliwym plusem było to, że skórka odchodziła pod palcami, więc można je było sobie obrać, ale jeśli chodzi o smak to malinówki z Korfantego wymiatają!), frytek albo pieczonych ziemniaków, sałaty i ryżu. Kilka razy zjadłam krążki cebulowe, jadłam nektarynki i brzoskwinie, piłam jabłkowe i ziołowe herbatki, wciągałam bajgle. Pieczywo było takie sobie, zależy co się wybrało, no i jadłam margarynę, chyba, że liczy się ten jeden raz, kiedy rzucili hummus (boski), awokado w formie dekoracji do sałatki (ale ja je zjadłam. Przeżyłam), czasami zadowalałam się oliwą, którą skrapiałam sałatę. Pierwszego dnia piłam czarną kawę (taka se, ale na pobudzenie ok), wystrzegałam się ich frappuccino (gotowe szarobrązowobiałe siuśki ze zbiornika. Jedyny smak świeżości to kostki lodu) czy smoothie (zrobione z gotowej pulpy), ale nauczyłam się pić cappucino. Wzięłam je na próbę i doznałam wstrząsu dziecinnych czasów. To cappuccino smakowało jak te kawy w proszku z magnezem, które piłyśmy z siostrą jako dzieciaki. Było tłuste - kiedy wychodziłam z chill baru kapiąc chlorowaną wodą ze swojego stroju kąpielowego i człapałam na leżak basenowy, widziałam błyszczące się na złoto drobinki tłuszczu na powierzchni pianki, która - chyba od tego upału - bardzo szybko znikała. To była taka moja rutynka - cappuccino o 11 na plaży i o 15 na basenie. Tak samo jak wodny aerobik czy wieczorne (najczęściej bezalkoholowe) mojito albo mrożona herbata z cytryną. Na wycieczce byliśmy tylko jednej - w antycznym mieście Side. Porobiliśmy tam fajne zdjęcia - zachód słońca z morzem, palmami w tle czy lekko już muśniętą skórą zawsze wychodzą dobrze, podobnie jak matchy matchy idealnie dopasowany turkusowy naszyjnik kompatybilny z kolorami mojego aparatu ortodontycznego i zdjęcie z bajglem w gębie. Nie chcieliśmy płacić 100 euro za wycieczkę. Nie mieliśmy zbytnio czym szastać, a prezenty chciałam głównie pokupować mamci - za wzorowe zajmowanie się kociętami. Nie robiłam więc płatnych zdjęć na wielbłądzie, czy z papugą arą. Myślę, że mogę bez nich przeżyć :).

Przeczytałam prawie trzy książki na czytniku, opalałam się od razu na złotobrązowo (oprócz tego falstartu ze spaloną klatą - sic!), z jednej strony cieszyłam się czasem chilloutu, z drugiej - odliczałam do powrotu do kotków. Nie jadłam żadnych słodyczy (jakoś nawet po wyglądzie nie kręcą mnie te tureckie słodkie ulepki, ciasteczka czy ciastka), więc teraz odbijam sobie kremowymi ciastkami od Dare'a i ciastem jogurtowym (bo rabarbarowego nie było) i malinami. Choć była w tym pewna wygoda, żeby wziąć prysznic i z mokrymi końcówkami włosów zejść na stołówkę, nie zastanawiając się co trzeba kupić czy ugotować, tylko ładować na talerz, to zaczęłam już tęsknić za awokado, bułkami wyborowymi z makiem, fasolką szparagową z masłem i kawą z mlekiem roślinnym (o, roślinnych tam nie było wcale na przykład). Zachciało mi się też barszczu z uszkami, warzywnego lecza i wielu innych rzeczy, które pewnie teraz będę pichcić. 

Bo oprócz katorżniczego wstawania o 2.30, żeby wystać swoje na jednym z najbardziej tłocznych (wg rezydentki) lotnisk świata, trzygodzinnego lotu, powrotu, głodu i zmęczenia, najfajniejsza była pizza w Xavito na powrocie (z pyszną mozarellą i parmezanem, a nie tymi serami, które coś tam jadłam, ale nie do końca mi podchodziły), no i dom z kotami. Kotami, które były w lekkim szoku, początkowo nie wiedziały, co się dzieje, a Blut nawet inaczej miauczał, ale kiedy wkroczyliśmy na nowo w nasze stare życie - z zaleganiem na kanapie, HP na audiobooku, robieniem prania czy krzątania się po kuchni, uspokoiły się i wszystko wróciło na stare tory.



W Turcji nie czułam upływu czasu, wszystko kręciło się wkoło pobudek, taplania w morzu, pór hotelowych posiłków, rozkładów jazd busami z szalonymi bezzębnymi staruszkami (jedno jest pewne - tam żadne zasady ruchu drogowego nie obowiązują) albo targowania się na bazarku. Trochę żałuję, że nie kupiłam tej owocowej herbatki - była naprawdę zaj***sta, za to kupiliśmy jaskrawozielony proszek (herbatka na odporność), która daje podwójnego kopa. Najpierw inhalacja, potem wypalanie gardła dzięki mięcie, eukaliptusowi i chili. Dopiero po powrocie odczułam, że już prawie połowa lipca.

Po przekroczeniu granicy miałam jedną misję - oprócz oczywiście długiego przytulania moich kotków - poszukanie smaków. Do pizzy chciałam wypić mrożoną herbatę, ale jak mnie wytrzęsła choroba loko, to wzięłam tradycyjną - gorącą. No i ta nieszczęsna, niezdrowa kawa, której ostatecznie nie kupiłam. Nie kupiłam też flat white - trzeba przystopować, za to kupiłam sobie margarynę i póki co zrezygnowałam z masła, na rzecz jej roślinnych zamienników.

I oficjalnie zrobiłam sobie jesień. Bo zrobiłam zwykłą czarną polską (tzn liptonowską) herbatę, za to z cytrynką i sokiem malinowym ;)). Zwłaszcza, że te niecałe dwie godziny snu w dzień powrotu wypaliły mi śliczną, ogromną opryszczkę na górnej wardze...


To teraz odpoczywam po odpoczynku. W chłodzie po dzisiejszych ulewach, z nowymi pastelowo żółtymi paznokciami na stopach, bo te fioletowe wyblakły od słońca i morza, z kotami zwiniętymi w precelki w towarzystwie M., robiącego coś na telefonie.

Wszędzie dobrze, ale... wiadomo ;)






Komentarze

Popularne posty z tego bloga

wróciłam!

Musiało upłynąć trochę wody, musiał mnie zacząć boleć kręgosłup, żebym doszła do wniosku, że szczupłość nie równa się zdrowie, ale z dumą melduję, że wróciłam do dobrej kondycji. Kondycję bardzo łatwo stracić, a ciężko do niej wrócić. Moja poszła razem ze zmianą pracy, związkiem, przeprowadzkami i zmianą trybu życia na chill, kocyk i kotki. Więc tak naprawdę już parę lat temu. I nie potrafię, powiedzieć czemu, bo nikt mnie siłą pod tym kocem nie trzymał, koty naprawdę nie są aż tak absorbujące, a ja przecież zawsze byłam trochę ADHD. Wprawdzie gdzieś tak w covidzie, kiedy namiętnie udzielałam się w nieswoim ogródku - tzn. głównie woziłam taczki i chciałam wozić taczki, uznałam, że siłę jakąś tam mam. Ale nic poza tym. Przez to lato dbałam o siebie. Dużo spacerów, dużo roweru, trochę biegania. I bieganie też mi wychodziło - w sensie więcej było biegania niż chodzenia, zakwasy też były solidne, a ja czerwona jak cegła, więc oszustw nie było. Wraz z nadejściem roku szkolnego zmieniłam się

po turecku +

Nowy Rok zaczęłam kupieniem wielkiego fioletowo-miętowego bidonu i piłki do fitnessu. Nooo i zakwasami w brzuchu.  I wcale nie miałam postanowienia dbania o formę, bo zmianę trybu życia wdrożyłam już jakiś czas temu - po prostu.  Nie robię żadnych noworocznych postanowień, chyba, że takie wewnętrzne, bardziej osobiste, dotyczące zmian w sobie samej, ale które nie są jakoś bardzo górnolotne. Z wysokości szybko się spada. Odkąd wróciłam do pracy, cierpię na brak czasu na czytanie, ale w poprzedni weekend nadrobiłam wszystko. I udało mi się zrobić Killera Chodakowskiej - zapomniałam już, jak on kopie. Nie wiem, może znacie bardziej intensywne ćwiczenia, ale dla mnie Killer jest z tych ćwiczeń, które naprawdę dają w D. Ale z niewiadomych przyczyn (a może z tych, że jednak długo siedzę i pracuję) ostatnio dość mocno doskwiera mi kark, w ten weekend uprawiałam więc ćwiczenia dla seniorów pt. "Zdrowy kręgosłup". Lol. Poza tym mamy mrozy, dzień dalej parszywie krótki, auta nie chcą n

lattementa

Ten dzień zaczął się o piątej nad ranem i nigdy wcześniej nie wstawało mi się tak dobrze o tak wczesnej porze. Ten dzień był pełen napięcia, ale i niepewności. Ten dzień zapamiętam jako walkę ze snem na trasie, a potem boskie kimanie na mini poduszeczce opartej o pas, podczas jazdy na autostradzie. Ten dzień był najlepszym dniem z mojego życia. - A ślub? A kotki? - No dobra, ze ślubem i kotkami ;) Ale jednak najdłużej marzyłam o pięćsetce ;]. Potem było już tylko oglądanie, testowanie i wreszcie zakup. I wargi spierzchnięte od oblizywania się.  Voila - po dziesięciu latach marzeń jest Pani właścicielką włoskiego miętowego maluszka i dostaje Pani włoskie wino w prezencie. Bum! ;) Na dzień dobry były odwiedziny na stacji benzynowej (frajda; nigdy nie sądziłam, że tyle radości może dać tankowanie wyśnionego samochodu) i w galerii (pierwsze parkowanie w podziemnym parkingu - musi być zdjęcie).  Na drugie śniadanie wleciała wężykowa Pandora i lśniący nowością charms samochodzik w malutkim p