wróciłam!

Musiało upłynąć trochę wody, musiał mnie zacząć boleć kręgosłup, żebym doszła do wniosku, że szczupłość nie równa się zdrowie, ale z dumą melduję, że wróciłam do dobrej kondycji.

Kondycję bardzo łatwo stracić, a ciężko do niej wrócić. Moja poszła razem ze zmianą pracy, związkiem, przeprowadzkami i zmianą trybu życia na chill, kocyk i kotki. Więc tak naprawdę już parę lat temu. I nie potrafię, powiedzieć czemu, bo nikt mnie siłą pod tym kocem nie trzymał, koty naprawdę nie są aż tak absorbujące, a ja przecież zawsze byłam trochę ADHD.

Wprawdzie gdzieś tak w covidzie, kiedy namiętnie udzielałam się w nieswoim ogródku - tzn. głównie woziłam taczki i chciałam wozić taczki, uznałam, że siłę jakąś tam mam. Ale nic poza tym.


Przez to lato dbałam o siebie. Dużo spacerów, dużo roweru, trochę biegania. I bieganie też mi wychodziło - w sensie więcej było biegania niż chodzenia, zakwasy też były solidne, a ja czerwona jak cegła, więc oszustw nie było.

Wraz z nadejściem roku szkolnego zmieniłam się w tryb 10 -11 godzin przy biureczku i choć może trochę zbliżyłam się do wymarzonego pojazdu w kolorze lattementa, to oddaliłam od siebie wizję zdrowych pleców.

A więc wróciłam do spania na podusi orto, poprosiłam Mikołaja o wcześniejszy prezent (matę z kolcami) i zaczęłam ćwiczyć. Lato + parę treningów wystarczyło, żebym wskoczyła w swoją dawną skórę, tego niedozatrzymania króliczka Energizera, który z jednego wycisku idzie na zumbę, ćwiczy i nie wyobraża sobie nie iść na trening. Nie ćwiczę wprawdzie codziennie (odpowiedzialne życie zaczyna się po 30tce - praca, raty, sraty), nie jeżdżę na siłownię (nie mam środków), w domu też raczej nie mam kiedy. Ale jestem zadowolona. Nie dałam się ani razu zmęczyć, a więc wróciłam do siebie.

Wróciły potreningowe posiłki bogate w białeczko, ochota na nerkowce, smak na awokado, picie dużej ilości wody. Jeszcze tylko muszę jeść więcej owoców, bo jakoś ten nawyk też mi wypadł (jestem bardziej warzywna, a niestety zapycham się zachciankowymi precelkami i paluchami). Oczywiście - zabijałabym za dobry karnecik na siłowni, chciałabym w ramach świętowania kupić ładny nowiutki komplecik do ćwiczeń i robić tak cały czas. Ale póki co wystarczy mi mata i zapał.


Teraz, w pełni zasłużenie wyląduję w wannie z książką, zmienię pościel i odliczę do piątku, który zwiastuje może i szary i ponury, ale jednak weekend ;) 

Kotki już się wypreclowały w sypialni (u nich faza przygotowania do snu zaczyna się po 20tej), sportowa torba czeka na wypakowanie, a ja, pełna endorfin (choć dzisiaj się prawie w ogóle nie zmęczyłam, ale dobra - ruszałam się, to nie to samo co narożniczek i serial) szczerzę te już coraz bardziej proste ząbki i czekam na nowy tydzień ;))











Komentarze