suchoty zakupowe

Jednak (wcale się nie chwaląc) w sprzedawaniu jestem lepsza niż w kupowaniu. Przynajmniej, jeśli chodzi o internety. W ciągu ostatnich tygodni zmieniłam się w dźwięk rozciąganej taśmy i szelestu szarego papieru pakowego. Czy tam brązowego. Jaki papier pakowy jest, każdy wie. Początkowo operowałam cienką taśmą i papierem ozdobnym. Haa, jaki to błąd był, tylko ja wiem, bo ten zwykły papier jest dużo grubszy i trwalszy.

Moje vintedy lecą w świat - na Litwę, do Wielunia, a jeden prawie do Szwecji (ale może jednak nie chcieli polskich zabawek). Szkoda, bo z miłości do wszystkiego co szwedzkie, miałam nawet gest dołączenia bożonarodzeniowej karteczki dla dziecka. W tym roku w ogóle świąteczny klimat zaczął się u mnie szybko. Nie, choinki jeszcze nie ubrałam, na razie mam dość włażenia na stryszek, ale puściłam już dzieciakom film"Kevin sam w domu" i zaczęłam rozdawać mikołajkowe naklejki. A przecież nawet nie ma grudnia. Ale może to ta zimowa aura za oknem - śnieg, mrozik i plandeka na szybie, bo póki co szyba tak duża, że co rano skaczę jak pierdyknięta, żeby odśnieżyć brykę (dlatego tym bardziej wzdycham do fiata 500...). Zabawkę ostatecznie wysłałam do Polski, ale dołączyłam kartkę. Niech ma dziecko magię Świąt, skoro mój Mikołaj zawiódł.

Moje choinkowe zakupy nie powiodły się w ogóle. Najpierw były legginsy, które udawały koral, ale po otworzeniu paczki ukazała się malina. W dotyku były spoko, układały się też dobrze, ale były trochę luźnawe, no i kurde różowe (!). Poszły w odsyłkę, zamówiłam poprzeceniane blackfridayowe miętowe gadżety - czapeczkę i plecak. Nie dość, że mąż warował na paczki (kurier nie chciał wnosić do domu, a ponoć nie ma takiego obowiązku - tak czytaliśmy), to jeszcze okazały się niewypałem. Czapkę jak ubrałam (S/M adult) to mąż mój stwierdził, że ja to powinnam kupować tylko jak jest napisane "rozmiar dziecięcy", a plecaka w ogóle z worka nie wyjęłam, bo był tak wielki, że zmieściłabym w nim wszystkie swoje dzieciaki z klasy, a mam ich 21 sztuk. Kolor też nie był idealnie miętowy, tylko jakiś taki oszukany, skundlony z szarością. A muszę przyznać, że ogólnie cierpię na suchoty* zakupowe i robiąc zamówienie na zalando, śliniłam się tak, jak ostatnio podczas krojenia cebuli, kiedy wsadziłam sobie zapałkę między zęby. 

Termin "zakupy" to w ogóle dla mnie pojęcie czysto prozaiczne - masło, mleko roślinne, tudzież apteka i Reno Puren zatoki horrendalnie drogie hot. Gdzieś tam w ciągu ostatniego czasu udało się popełnić jakieś zbrodnie "buty przejściowe potrzebne na gwałt", "torebka Bambi, niezbędna do przetrwania" albo "dżinsy szare kup albo popełnię harakiri", ale wyjazd na galerię, taki w dodatku legalny, spokojny, z kawusią w rączce, smoothie w brzuszku, szastaniem kasą i noszeniem papierowych torebek na ramieniu tak, by się huśtały jak na amerykańskich filmach? Zapomnij...

Tzn, sorry, pojechałam na takie zakupy rok temu, ale wcześniej się pozbyłam męża z domu, koty nie dostały żreć przez tydzień, a łupy były raczej tanie i skromne. 

Myślicie, że to przesada, żeby nie było nadziei na galeryjny wypadzik? Ja też tak myślałam, zanim zaczęłam budowę. A najśmieszniejsze są koszty, których w ogóle się nie spodziewasz, które mało co widać fizycznie, a które są. I jasne, że wanna albo rachunki za gaz są fajne, a bez zakupowego szaleństwa też da się żyć, ale przychodzi taka pora, że po prostu by się chciało.

Mam taki fajny wpis o januszostwie, oszczędzaniu, próbach wygrania pieniędzy i innych science fiction, ale czekam, żeby go wrzucić, jak już będę opływać w stuzłotówki, które nie idą na ortodontę albo do skarpetki podpisanej "auto" i jakoś doczekać się nie mogę. Wprawdzie pieniędzy z fontanny nie kradłam, sprzedawać też wszystkiego nie wysprzedawałam... a wróć, jednak wyprzedawałam, ale mam nadzieję, że już za niedługo będę mogła go sobie wrzucić. Tak najlepiej w otoczeniu toreb i torebeczek, z których wszystko będzie na mnie pasować. 

Poza tym jestem w pełni zdrowia, choć sama nie wiem, bo zatoki dalej robią bardzo brzydkie rzeczy (nie będę mówić jakie), więc piszę to, zainstalowana do inhalatora, koty chyba się obraziły, że poszłam do pracy, bo nie siedzą ze mną na górze, a po kolacji mam plan chillowania z książką. Dziś cieszę się też bardzo dobrym humorem i próbuję odkryć dlaczego, bo jak już wyżej wspomniałam, cierpię na suchoty zakupowe. Po szkole biegałam schodami góra dół, organizując grube przemeblowanie w klasie, urządziłam dzieciom andrzejki i wróciłam do domu wykończona, a i tak dałam radę jeszcze pracować. Miałam ochotę też sobie polać woskiem z myślą, że wyskoczy mi taki śliczny zgrabny kształcik pięćsetki na czterech kołach, ale bałam się (przesądna!), że (choć wyrok się jednak cudownie terminowo uprawomocnił**) wyjdzie jakiś na przykład potrójny becik, a dzieci, które nigdy nie zapominają, będą mnie od tej pory dręczyć pytaniami "kiedy?!", których to od dawna nie słyszę (to aż niepokojące. Ale może to tak jak z tym kubkiem "Łapy precz! Mój!", który mam w pracy i którego nikt - dziwne - nie kradnie mi na kawę). Kawę wypiłam dopiero przed piątą (jak znowu będę mieć problemy z zaśnięciem to chyba zacznę wyć do księżyca), a dzień skończyłam wieczorem, ale i tak jest fajnie.

Nie, nie jest. Walczę znowu z zatokami, wisi nade mną wizja antybiotyku, taki w maści już stosuję, ale dobra. Mam weekend na działanie. Nawet płukałam zatoki i przeżyłam. Siedzę w termoforem koalą na łbie (czy ja tylko mam wrażenie, że większość czasu spędzam albo w upokarzającej pozycji albo czynności? Jak nie targam przez podwórko pięciu siat, ledwo pełznąc do domu, to idę na fitness ubrana w dwie pary legginsów - na wierzchu takie wieśniackie, w norweskie wzorki - i grube skarpetki powyżej butów; albo siedzę z termoforem na łbie albo poruszam się po szkole w poncho, które wygląda jak koc... :D). I co z tego, że byłam u fryzjera, że włosy takie ładne, skoro i tak trzeba je upchać pod grubą czapkę, którą jak się zdejmie to prostowane ładnie włosy zaczynają żyć swoim życiem...

***

No dobra. Poległam. Bakterie zaatakowały moje zatoki. Gorączkuję i umieram - bo ja jestem trochę jak chłop, nawet jeśli brak możliwości zakupów nazywam groźną chorobą i to nie dlatego, że nie mogę oddychać przez zawalone zatoki, tylko dlatego, że cierpię na zakupową suszę... Aa, a nie jestem ZNOWU chora, tylko jestem NIEDOLECZONA. Sama nie wiem, czy to pocieszające.



* powszechna i potencjalnie śmiertelna choroba zakaźna, wywołana przez prątka gruźlicy. W przeszłości nazywana była suchotami (nie wiem, skąd wytrzasnęłam tę nazwę. Pewnie z jakiejś książki).

** https://little-misss-naughty.blogspot.com/2023/11/bueczki-z-cynamonem.html   ----> te moje kody... Ale, żeby nie było, że jakieś wyroki czy coś. Ponoć niektórzy są bardzo dosłowni, a ja na gorączce nie powinnam wprowadzać poprawek w tekście.

Ach, no i tak - mamy już jednak ten grudzień ;).




Komentarze