Czytam Boscha, choć (auć) już trochę mnie nudzi i brnę powoli przez trzeci tom.
San szemrzy mi za oknem, bo okno mam uchylone.
O taką Polskę walczyłam, na taki dzień czekałam.
Ciepło, słonecznie, miło, pięknie. Dzieciaczki kochane, kotki zdrowe, do tego pobiegane z mężem.
I właśnie zaczęłam świąteczną przerwę.
Marchewkowe ciasto pachnie korzennymi przyprawami, choć to nie te święta i prawie zapomniałam o głównym składniku - marchewkach. Na szczęście planowałam też swoje wielkanocne marchewki w glazurze (w tym roku z buratta i pistacjami) i sok, więc kupiłam dwa młode pęczki ^^.
Soczku nie będzie ;). Nie będzie też malin; zachciało się ludziom piec ciasta z malinami i wykupywać mi, której głównym składnikiem diety są maliny i kawa... Może to mój błąd, bo kiedy wczoraj nie znalazłam malin w jednym sklepie, mogłam kupić w drugim, ale nie. Ja wolę te pierwsze, bo większe, słodsze. No i zostałam na święta bez ani jednej paczuszki. A przypomnę, że jem je praktycznie nieprzerwanie od września.
Co mnie cieszy, to powrót do formy; ćwiczenia, nowa miętowa mata, wyjście na trening z miętową torbą i bieganie z mężem. Póki co oboje mamy zawiane karki, ale spoko. Immunolog również zalecił mi terapię... Ruchem ;). Więc nie pozostaje nic innego ;)
Nawet pomalowałam na miętowo obrazek po numerach i zamówiłam kurtkę chyba zimową na kolejny sezon. Powiedzmy, że na promocji. I jest pomarańczowa ;).
Na trawniku mnożą się w tempie geometrycznym te małe urocze błękitne kwiatuszki, której nazwy dalej nie znam, choć drzewa na mojej widokówce z okna dalej łysawe, ale i tak wiosna w pełnym rozkwicie.
Bosko! :)
Komentarze
Prześlij komentarz