listopad

Listopad.

Szary, smętny miesiąc z szybko zapadającym zmierzchem, ale jeszcze bez błysku migotliwych światełek przypisanych grudniowi.

Na swój sposób magiczny; albo raczej odczarowany przez kuzynkę, która lubi listopad i tę jego szarość.

Ja też zaczęłam go cenić i celebrować.

Po mojemu ;))


Dobra - powiedzmy, że teraz nic nie kupiłam! ;) Przychylam się do informacji zwrotnych moich czytelników, którzy mówią, że po moich wpisach chcą ruszyć w galeryjny tan. Ale zbliża się Black Friday, więc nic nie mówię.

Jak więc (tanio) zaczęłam listopad? Pojechałam z M. na wycieczkę w Bieszczady (oczy wypatrzyłam; rysia brak), poszłam na spacer do lasu z zaprzyjaźnioną suczką i upiekłam cobbler z jabłkami. Bez cynamonu. Z margaryną, bo nie lubię tej maślanej słodkości i zapachu (choć do ziemniaków z koperkiem Łaciate wpada jak złoto).

Czytałam książkę (z biblioteki), leżałam pod kocem (z zeszłego sezonu), a potem raczyłam się herbatą lipową przy "Yellowstone". Wróciłam do tych krajobrazów, kapeluszy i flanelowych koszul (chyba za sprawą tej sztruksowej kurtki z poprzedniego odcinka ^^) i jedyny minus jest taki, że teraz strasznie chce mi się flaneli i sztruksu (🙈). Ale znalazłam rozwiązanie; w tym roku pod choinką znajdę kraciasty (pewnie trochę za duży) szlafrok, a w Święta wystąpię w bordowej sztruksowej kiecce (z outletu). Na razie muszę ją zwęzić, bo odstaje na plecach. Ale ostatnio coraz częściej trafiam w normalne, kobiece rozmiary (nie powiem, trochę 158 też wleci), nawet doznałam dwa razy szoku, kiedy (tu akurat dziecięca) rozmiarówka ze sprawdzonych niby sklepów okazała się golfikami słowo daję dla dzidziusia. No, może na sześciolatka. 

Jeszcze nie ugryzłam nowego Harrego w pięknym wydaniu (nie skończyłam III), za to anglojęzycznie go słucham, a szybko mi idzie. Choć uwielbiam nasze tłumaczenie, uważam, że oryginał jest rewelacyjny. Mam też najnowsze, polskie wydanie z barwionymi brzegami; w sumie jest to piąte wydanie Pottera na mojej półeczce ;)).  Korzystam też z rad immunologa i spaceruję, jeśli mogę, a wieczorami odpalam taśmę w miętowych najeczkach. Czasami. Jeśli nie poniewiera mnie jak dziki ten ulubiony stan (zemsta; auć).


Jesteśmy już po "Grupie zadaniowej", którą oboje oceniamy bardzo słabo i po filmie "Dom pełen dynamitu", który obojgu się podobał. M. hołubi też "Pingwina", ja jeszcze nie mam zdania; po całym tygodniu z małymi charakterkami padłam jak długa w świeża pościelkę z Harrym w uszach.

W planach na najbliższą przyszłość mam zupę krem z białych warzyw, wystawianie rzeczy na Vinted i jeszcze więcej wspólnych posiaduch przy dobrym filmie. Chcemy też pójść do kina na "Dom dobry". Ja nie jestem fanką polskich filmów. W sumie to prawie ich nie oglądam, nie znam klasyków. Nie jest to mój typ. Ale mamy vouchery do kina, musimy je wykorzystać do końca roku, a tak marudzimy i wybieramy od lutego, że zaraz nas zaskoczy styczeń. Poza tym myślę, że akurat ten film można pooglądać. 

Zaopatrzyłam się już na zimę, jeszcze tylko brakuje mi wartościowych w składy rękawiczek, ale ten stan rzeczy być może wkrótce się zmieni.

Mój sposób na listopad to (dobry shopping!😈) otaczanie się ładnymi przedmiotami, zapachem (jeśli go czuje przy zatokach, ale aktualnie się naświetlam pożyczonym bioptronem), cobbler z jabłkami pieczonym raz za razem i dużo, dużo kawy w ładnych kubeczkach (bye bye przezroczyste szklanki; mrok nie sprzyja uważności i szkło robi trachchchch). 


PS Melduję, że "Pingwin" spełnił oczekiwania, bardzo nam się podoba i wciąga. Co niektórych to w mocny sen, więc potem robimy powtórki, a ja bezczelnie cytuje dialogi na głos... ;). 



































Komentarze