Mój szynszylasty nie żyje...
Nie wiem, jak mogę to lepiej ująć.
Napisać, że odszedł? Ale gdzie?
Stwierdzić, że zdechł? To tak brutalnie brzmi... Zdechnąć to może świnia... Ewentualnie krowa...
Umarł? Przecież to zarezerwowane dla ludzi...
O jego śmierci dowiedziałam się w poniedziałek. W sumie tuż po opublikowaniu wpisu.
Właściwie wtedy nie żył już od kilku godzin, tylko rodzinka nie wiedziała, jak ma mnie o tym powiadomić.
Uknuli już cały chytry plan, włączywszy do konspiracji K.
Zupełnie niepotrzebnie...
Podobnie jak Richard Gere w filmie"Niewierna" w pewnym momencie mówi do zdradzającej go żony: "Myślałaś, że nie wiem? Że nie wyczuję? Że się nie domyślę? Wiedziałem to od samego początku...", tak samo ja od razu wiedziałam, że Borys nie żyje.
Od początku to podejrzewałam.
Od początku czułam...
Nie dałabym się nabrać na nędzne wyjaśnienia i tłumaczenia...
Wiedziałam to, bo widziałam, że jest z nim coraz gorzej.
Przez weekend był ospały i apatyczny.
Nie chciał się głaskać, nie chciał jeść...
Początkowo miałam ogromne wyrzuty, że nie wzięłam go do weterynarza w sobotę i że poszłam na urodziny Toś, nie siedząc pod klatką i nie próbując go z niej siłą wyciągnąć.
Ale teraz wiem, że to i tak byłoby na nic.
Borys od ponad roku miał problemy z zębami.
Co 2-4 tygodnie byliśmy stałymi bywalcami kliniki weterynaryjnej.
Miał skończone 11 lat.
Był już coraz słabszy. Szybko się męczył, często marzł.
Najchętniej siedział pod moją bluzą albo zakopywał się pod kocyk.
Może to dobrze, że nie będzie cierpiał...
W niedzielę przed wyjazdem do Rzeszowa głaskałam go przez pręty klatki.
Inaczej się nie dało, bo uciekał przed dotykiem.
Miałam gulę w gardle i mokre oczy.
Chyba poniekąd czułam, że to pożegnanie...
Oczywiście wiadomość o tym, że nie żyje to była to największa tragedia, jaka mogła mnie spotkać.
Pierwsze co zrobiłam, kiedy odłożyłam słuchawkę telefonu, to sprawdziłam na necie autobusy.
Chciałam tylko wrócić do domu i go zobaczyć.
Wyszłam z mieszkania i ze łzami cieknącymi po policzkach poszłam na dworzec.
Całą drogę przepłakałam.
Przepłakałam też trasę dworzec - dom.
W domu od razu poszłam do klatki.
Borys wyglądał jakby spał.
Leżał na boku.
Wyglądał prawie zwyczajnie.
Słodko i niewinnie jak zawsze.
Tylko miał nienaturalnie wyciągnięte ciałko.
I otwarte oczka...
Oczywiście przeryczałam jakiś czas na podłodze, tuląc do siebie psa.
Oczywiście na nic nie pomogło myślenie: "Był już stary. Wiedziałaś, że kiedyś odejdzie. Lepiej, żeby nie chorował".
Oczywiście swoje musiałam wypłakać...
Aż się rozchorowałam z tego płaczu.
Dostałam gorączki, rozbolała mnie głowa, dostałam kataru, potem się rozkichałam i rozkaszlałam.
Oczy miałam czerwone, tusz zmył się bez mleczka, a powieki nabrzmiały od płaczu i oczy wyglądały przez to jak dwa ping pongi.
Resztę szczegółów związanych z wyciąganiem zesztywniałego ciałka z klatki (K.) i zakopywaniem pudełka z jeszcze niedawno żywą i radośnie gruchającą zawartością (K.) pomijam...
Wciąż mam w pokoju klatkę, którą będę musiała wymyć.
Wciąż mam ledwo napoczętą karmę i piasek dla szynszyli.
Jego miski, poidełko, zabawki...
Ślady ząbków na meblach.
Osikany materac.
Pewnie jakieś bobki za łóżkiem...
Poniedziałkowego wieczoru prawie nie pamiętam.
Byłam w masakrycznym szoku.
Na noc został u mnie K.
Rano siostra zawołała mnie do siebie i do dziesiątej leżałyśmy razem w jej łóżku.
Miałam ochotę leżeć tak cały dzień.
Potem ubrałam się i pojechałam do Rzeszowa. Żeby iść do pracy.
Pracy, która choć trochę oderwała mnie od smutku.
Dziś jest już lepiej.
O niebo lepiej.
Powiedziałam przyjaciółkom, że Borysa już nie ma.
Powiedziałam o tym współlokatorce.
I koleżance z pracy.
Nikt się ze mnie nie śmiał, że przepłakałam cały dzień z powodu szynszyla.
Wszyscy rozumieją, że po jedenastu latach można się przywiązać do zwierzaka.
Zwłaszcza takiego, którego miało się od maleńkiego 4-miesięcznego gryzońka.
Zwłaszcza takiego, o którym wcześniej marzyło się parę lat.
Zwłaszcza takiego, który był oswojony.
I takiego, który był pępkiem świata...
Choć wczoraj i dziś udało mi się już nie płakać, wiem, że jeszcze nie raz i nie dwa zatęsknię i nagle wyrzucę z siebie fontannę łez.
Jak coś mi się przypomni.
Jak ktoś o niego spyta.
Jak będę miała ochotę przytulić do siebie to kosmate szare ciałko, które wymruczy coś w proteście i pozamiata puszystym ogonem podłogę...
Szkoda mi też mojego psa, który piszczał pod klatką, chuchając na leżącego bez ruchu szynszyla.
Potem zaczął wyć.
A potem, kiedy klatka była pusta, zastygł w bezruchu, wpatrując się tępo przed siebie...
Siebie też mi szkoda.
Tego, że już więcej nie wezmę go pod bluzę i nie będę pisać, siedząc z nim na pufie, czując ciepło emanujące z jego ciałka
Tego, że nie przyjdzie do mnie, żeby pomiziać go pod bródką, jak będzie biegał po pokoju.
Tego, że nie będę go opierdzielać, żeby nie jadł mi zasuszonych kwiatków.
Nawet tego jego złośliwego zachowania, strącania długopisów, gryzienia kabli i sikania na łóżko...
Ale na pewno nie będzie mi brakować widoku Borysa, który nie może jeść.
Który ma wiecznie oślinione futerko.
Który wyrywa się podczas przycinania ząbków u weta.
Który potem jest wymęczony i zestresowany.
I który choruje.
Tak.
Za tym tęsknić nie będę.
I jeśli ma to oznaczać, że ja pocierpię i potęsknię, ale przynajmniej on nie będzie cierpiał, to dobrze, że tak się stało.
Bo ten futrzasty kłębek szczęścia był dla mnie tak ważny, że nie mogłabym patrzeć na jego ból.
I wolę, żeby bolało mnie, choć wiem, jak melodramatycznie to brzmi.
Ale - moje prawo.
W końcu jestem szurniętą wegetarianką, kochającą zwierzęta... ;).
PS A i tak przyznam, że przez ostatnie 11 lat nauczyłam się o poświęceniu, trosce, obowiązkach i akceptacji więcej niż przez całą edukację i studia... ;).
Nie wiem, jak mogę to lepiej ująć.
Napisać, że odszedł? Ale gdzie?
Stwierdzić, że zdechł? To tak brutalnie brzmi... Zdechnąć to może świnia... Ewentualnie krowa...
Umarł? Przecież to zarezerwowane dla ludzi...
O jego śmierci dowiedziałam się w poniedziałek. W sumie tuż po opublikowaniu wpisu.
Właściwie wtedy nie żył już od kilku godzin, tylko rodzinka nie wiedziała, jak ma mnie o tym powiadomić.
Uknuli już cały chytry plan, włączywszy do konspiracji K.
Zupełnie niepotrzebnie...
Podobnie jak Richard Gere w filmie"Niewierna" w pewnym momencie mówi do zdradzającej go żony: "Myślałaś, że nie wiem? Że nie wyczuję? Że się nie domyślę? Wiedziałem to od samego początku...", tak samo ja od razu wiedziałam, że Borys nie żyje.
Od początku to podejrzewałam.
Od początku czułam...
Nie dałabym się nabrać na nędzne wyjaśnienia i tłumaczenia...
Wiedziałam to, bo widziałam, że jest z nim coraz gorzej.
Przez weekend był ospały i apatyczny.
Nie chciał się głaskać, nie chciał jeść...
Początkowo miałam ogromne wyrzuty, że nie wzięłam go do weterynarza w sobotę i że poszłam na urodziny Toś, nie siedząc pod klatką i nie próbując go z niej siłą wyciągnąć.
Ale teraz wiem, że to i tak byłoby na nic.
Borys od ponad roku miał problemy z zębami.
Co 2-4 tygodnie byliśmy stałymi bywalcami kliniki weterynaryjnej.
Miał skończone 11 lat.
Był już coraz słabszy. Szybko się męczył, często marzł.
Najchętniej siedział pod moją bluzą albo zakopywał się pod kocyk.
Może to dobrze, że nie będzie cierpiał...
W niedzielę przed wyjazdem do Rzeszowa głaskałam go przez pręty klatki.
Inaczej się nie dało, bo uciekał przed dotykiem.
Miałam gulę w gardle i mokre oczy.
Chyba poniekąd czułam, że to pożegnanie...
Oczywiście wiadomość o tym, że nie żyje to była to największa tragedia, jaka mogła mnie spotkać.
Pierwsze co zrobiłam, kiedy odłożyłam słuchawkę telefonu, to sprawdziłam na necie autobusy.
Chciałam tylko wrócić do domu i go zobaczyć.
Wyszłam z mieszkania i ze łzami cieknącymi po policzkach poszłam na dworzec.
Całą drogę przepłakałam.
Przepłakałam też trasę dworzec - dom.
W domu od razu poszłam do klatki.
Borys wyglądał jakby spał.
Leżał na boku.
Wyglądał prawie zwyczajnie.
Słodko i niewinnie jak zawsze.
Tylko miał nienaturalnie wyciągnięte ciałko.
I otwarte oczka...
Oczywiście przeryczałam jakiś czas na podłodze, tuląc do siebie psa.
Oczywiście na nic nie pomogło myślenie: "Był już stary. Wiedziałaś, że kiedyś odejdzie. Lepiej, żeby nie chorował".
Oczywiście swoje musiałam wypłakać...
Aż się rozchorowałam z tego płaczu.
Dostałam gorączki, rozbolała mnie głowa, dostałam kataru, potem się rozkichałam i rozkaszlałam.
Oczy miałam czerwone, tusz zmył się bez mleczka, a powieki nabrzmiały od płaczu i oczy wyglądały przez to jak dwa ping pongi.
Resztę szczegółów związanych z wyciąganiem zesztywniałego ciałka z klatki (K.) i zakopywaniem pudełka z jeszcze niedawno żywą i radośnie gruchającą zawartością (K.) pomijam...
Wciąż mam w pokoju klatkę, którą będę musiała wymyć.
Wciąż mam ledwo napoczętą karmę i piasek dla szynszyli.
Jego miski, poidełko, zabawki...
Ślady ząbków na meblach.
Osikany materac.
Pewnie jakieś bobki za łóżkiem...
Poniedziałkowego wieczoru prawie nie pamiętam.
Byłam w masakrycznym szoku.
Na noc został u mnie K.
Rano siostra zawołała mnie do siebie i do dziesiątej leżałyśmy razem w jej łóżku.
Miałam ochotę leżeć tak cały dzień.
Potem ubrałam się i pojechałam do Rzeszowa. Żeby iść do pracy.
Pracy, która choć trochę oderwała mnie od smutku.
Dziś jest już lepiej.
O niebo lepiej.
Powiedziałam przyjaciółkom, że Borysa już nie ma.
Powiedziałam o tym współlokatorce.
I koleżance z pracy.
Nikt się ze mnie nie śmiał, że przepłakałam cały dzień z powodu szynszyla.
Wszyscy rozumieją, że po jedenastu latach można się przywiązać do zwierzaka.
Zwłaszcza takiego, którego miało się od maleńkiego 4-miesięcznego gryzońka.
Zwłaszcza takiego, o którym wcześniej marzyło się parę lat.
Zwłaszcza takiego, który był oswojony.
I takiego, który był pępkiem świata...
Choć wczoraj i dziś udało mi się już nie płakać, wiem, że jeszcze nie raz i nie dwa zatęsknię i nagle wyrzucę z siebie fontannę łez.
Jak coś mi się przypomni.
Jak ktoś o niego spyta.
Jak będę miała ochotę przytulić do siebie to kosmate szare ciałko, które wymruczy coś w proteście i pozamiata puszystym ogonem podłogę...
Szkoda mi też mojego psa, który piszczał pod klatką, chuchając na leżącego bez ruchu szynszyla.
Potem zaczął wyć.
A potem, kiedy klatka była pusta, zastygł w bezruchu, wpatrując się tępo przed siebie...
Siebie też mi szkoda.
Tego, że już więcej nie wezmę go pod bluzę i nie będę pisać, siedząc z nim na pufie, czując ciepło emanujące z jego ciałka
Tego, że nie przyjdzie do mnie, żeby pomiziać go pod bródką, jak będzie biegał po pokoju.
Tego, że nie będę go opierdzielać, żeby nie jadł mi zasuszonych kwiatków.
Nawet tego jego złośliwego zachowania, strącania długopisów, gryzienia kabli i sikania na łóżko...
Ale na pewno nie będzie mi brakować widoku Borysa, który nie może jeść.
Który ma wiecznie oślinione futerko.
Który wyrywa się podczas przycinania ząbków u weta.
Który potem jest wymęczony i zestresowany.
I który choruje.
Tak.
Za tym tęsknić nie będę.
I jeśli ma to oznaczać, że ja pocierpię i potęsknię, ale przynajmniej on nie będzie cierpiał, to dobrze, że tak się stało.
Bo ten futrzasty kłębek szczęścia był dla mnie tak ważny, że nie mogłabym patrzeć na jego ból.
I wolę, żeby bolało mnie, choć wiem, jak melodramatycznie to brzmi.
Ale - moje prawo.
W końcu jestem szurniętą wegetarianką, kochającą zwierzęta... ;).
PS A i tak przyznam, że przez ostatnie 11 lat nauczyłam się o poświęceniu, trosce, obowiązkach i akceptacji więcej niż przez całą edukację i studia... ;).
![]() | |
http://archive.news.softpedia.com/news/How-Tears-Work-98391.shtml |
Borys też będzie tęsknił za swoją Panią.
OdpowiedzUsuńTrzymaj się :*
Dziękuję, Słońce ;***.
OdpowiedzUsuńbardzo mi przykro. nie wiem co mam więcej napisać. jestem z Tobą :*
OdpowiedzUsuńDziękuję, Aga ;***.
OdpowiedzUsuńwiem, że spóźnione ale szczere wyrazy współczucia:(
OdpowiedzUsuńCzytając posta też się popłakałam (ale żadna nowość, przecież ciągle płacze :P)
Dopiero dokopuję się do Twoich starszych postów a międzyczasie ogarniam też te najnowsze