Kwitnąca tarantula ;]

Obiecałam sobie, że ten weekend spędzę inaczej niż zawsze.
Bo chociaż książki, ćwiczenia i pisanie to coś, co w moim przypadku zawsze się sprawdza, to jednak czasem trzeba jakiejś małej odmiany.

W piątek poszłam na imieniny do cioci.
Cały tydzień napalałam się, że skuszę się wreszcie na wino (*obrona nie opita, praca w szkole nie opita, książka nie opita...), a jak przyszło co do czego, zakręciło mną po połowie lampki i resztę wieczoru siedziałam zmulona, próbując skupić wzrok na jednym punkcie ;).
W sobotę pojechałam na parapetówkę do koleżanki.
Najlepiej wychodziło mi picie herbaty z wielkiego ("Rozmiar ma znaczenie") kubka i mimo ogromnej ilości płynu, szło mi z nią lepiej niż z drinkiem. Mimo to driknąć też drinknęłam.
I nie kręciło mi się w głowie jak w piątek.
Oprócz tego po powrocie do domu zasnęłam błyskawicznie i spałam całą noc (a już się bałam, że dodatkowa godzina związana z przesunięciem czasu będzie dla mnie oznaczać kolejną godzinę liczenia baranów).


W niedzielę postanowiłam - zero ćwiczeń, zero pisania, zero obijania.
Dzień zaczęłam całkiem wcześnie, bo moja mama wybitnie lubi pytać mnie: "I jak, jak było?" przed ósmą, kiedy odsypiam imprezę, więc i dziś wpadła do mnie z samego rana i rozdrażniła budzeniem.
Do południa razem z rodzicami projektowaliśmy skrzynkowy stolik do mojego pokoju, wspólnie próbowaliśmy okiełznać (w sensie - obrać i pokroić) dynię i razem pojechaliśmy spełnić obywatelski obowiązek i zagłosować.
Miałam zamiar wziąć psa na spacer, ale sam urządził sobie spacer, kiedy uciekł mi niepostrzeżenie za bramę, podczas moich prób odplątania sznurka owiniętego n razy wkoło tui, a uciekając przede mną,  kiedy stałam na chodniku w kapciach i wołałam głośno zachrypnięte: "Peeeedro!"wybiegał się dostatecznie.
Potem ambitnie ugotowałam zupę dyniowo - pomarańczową (nie trzeba było powstrzymywać się przed podpijaniem świeżo wyciśniętego soku z pomarańczy; zupa wyszła ciut za pomarańczowa. I nie - nie chodzi mi o kolor), korzystając z wolnej chaty (rodzice poszli do lasu) urządziłam sobie tańce i swawole do muzyki z Eski TV, pląsając po salonie, potem przeczytałam dwie strony książki (co z tego, że wciągająca... Wygodny fotel wciąga bardziej) i w dziesięć minut ugotowałam kolorowy makaron ze szpinakiem i pieczarkami.
Popołudnie spędziłam oglądając: "Igrzyska śmierci", na które jakoś mnie dziwnie naszło (ostatnio oglądałam "Kolekcjonera kości" i kawałek: "Azylu", a wcześniej telewizor widziałam tylko przy okazji ścierania z niego kurzy), robiąc stopom SPA w wersji deluxe (czyt. wszystkie możliwe specyfiki do pielęgnacji stóp użyte podczas jednego wieczoru) i szukaniem wegańskich przepisów na necie.
O - i popijając kwitnącą herbatę, której wydudliłam dwa dzbanki.
Swoją drogą - efekt końcowy (w sensie kwiatek) całkiem ładny, ale sam proces "kwitnięcia"przypomina przebudzanie się tarantuli z zimowego snu, więc średnio podniecający widok...
Wieczorem fundnęłam sobie zdrowy zielony koktajl.
Mój organizm zaakceptował zmiany w diecie, w której dominuje zielone i nie domaga się już tak dużo chleba z gorzką (*bezmleczną) Nutellą, żeby dobić kalorycznie do normy, za to strasznie ciągnie mnie do zup kremów i koktajli.
A może czekolada to tylko jak zwykle moja ulubiona "faza cyklu" ;D
Nie mniej jednak - wczoraj dorwałam w Biedronce warzywny mix z jarmużem, dodałam do niego sok jabłkowy, banana i pomarańczę, a potem piłam, piłam i piłam.
Aż wypiłam ;P.
Tak coś czuję, że jeszcze trochę, a dobiję do złotej szesnastki w poziomie hemoglobiny ;].
Ale póki co - wolę dobić do końca wpisu i iść pod prysznic, bo w trakcie pisania włączyłam muzykę, a jak muzyka to Burning Fire, Club can't handle, Limbo i Lovumba, czyli huuuula ;P.
Idę więc wymyć kubek, który wygląda jakby spleśniał, próbować odklejać z siebie czarny podkoszulek i wylać resztę herbaty.
"Tarantulę" wrzucę do jakiegoś kubka.
Niech jutro zakwitnie po raz wtóry ;)









Komentarze