Przejdź do głównej zawartości

Pół żartem, pół serio o... pisaniu ;]

Nawet nie wiecie, jak bardzo lubię pisać.
Choć z jednej strony przychodzi to tak łatwo i lekko, to jednak ile jest celebracji i podniety w związku z zasiadaniem po turecku na łóżku i słuchaniem tego jednostajnego charakterystycznego stukania palców w klawiaturę.
Palców, które tak szybko znajdują odpowiednie literki, jakby same myślały za mnie.
Ile to kubków po herbacie zasila mój stolik, kiedy sięgam jedną ręką na oślep po napój, a potem dalej stukam, stukam i stukam...
Bez końca.
Są dni, kiedy nie wychodziłabym z domu tylko siedziała i pisała, pisała, pisała.
Są dni, kiedy wzdrygam się na myśl, że miałabym pisać.
Bywa.

Zawsze chciałam pisać książki.
Banalne zdanie, ale nie da się bez niego obejść.
Bo to marzenie chyba nigdy mi się nie znudzi.
Pisanie fikcyjnej opowieści, gdzie samemu tworzy się rzeczywistość, wymyśla bohaterów, imiona, nadaje się im cechy, jak za pomocą czarodziejskiej różdżki wyczarowuje wydarzenia, które ich spotykają...
Przeplatanie i przenikanie się rzeczywistości i fikcji, bo któryś bohater zawsze dostanie coś ode mnie, a ja zawsze przejmę coś od któregoś bohatera.
Wymyślanie, beztroskie krążenie wkoło tematów, które nie zawsze można poruszyć na blogu.
No i właśnie - blog.
Pisanie bloga jest dla mnie i błogosławieństwem i przekleństwem.
Z jednej strony traktuję go jako formę warsztatu pisarskiego.
Piszę dużo o codzienności, a ponieważ zaczęłam iść w stronę obyczajówki - takie ćwiczenia bardzo mi się przydają.
Z drugiej strony humorystycznie podchodzę do przykrych wydarzeń, a czasami oswajam ponurą rzeczywistość.
Minusy uzewnętrzaniania się to uzewnetrznianie się właśnie.
Coś, co potem szybko się na mnie mści.
Szczególnie kiedy jakiś facet czytając mnie, dochodzi do wniosku, że dobrze mnie zna, albo kiedy bazując na moich tekstach próbuje mnie podejść. Brawo dla Was ;).
Szczególnie jak ktoś mówi, że poczuł się urażony albo że coś mu się nie spodobało i wtedy zaczynam się zastanawiać, czy nie lepiej zacząć pisać wegańskie przepisy na zupę z brokuła...

Co mnie jedynie powstrzymuje przed rzuceniem w diabły bloga to to, że lubię pisać.
O ile w przypadku książki, wyssanej z palca historii - na blogu zawsze jest co napisać, bo dopóki żyję, dopóty coś się dzieje.
Po drugie - są też miłe słowa, motywujące słowa, słowa zachęty.
I one dopingują bardzo mocno.
A wreszcie gratyfikacyjna rola bloga.
No nie czarujmy się.
Można ściemniać, można machać ręką, można wywracać oczami.
Ale wszyscy chcemy widzieć efekty swojej pracy.
Jasne - mogę napisać pięć książek do szuflady.
I nieważne czy będą bestsellerem czy shitem - grunt, że będą.
Tylko, że nawet jak się pisze dla siebie, i tak pozostaje ten cichutki szept w głowie, że chcemy się tym z kimś podzielić.
To tak jak z ćwiczeniami - niby ćwiczymy dla zdrowia, endorfin i własnego samopoczucia, ale jak koleżanka powie: "Ojej, jak schudłaś" albo "Ale masz płaski brzuch!" to motywacja wzrasta.
Podobnie jak magistra robi się po to, żeby później pracować, a nie stać w kolejce po zasiłek i podobnie jak dobrze się człowiek czuje, jak dostanie się podwyżkę za siedzenie w pracy po godzinach ;).
A statystyki, lajki i komentarze pełnią właśnie tę rolę motywacyjną.
Ja piszę - ktoś czyta.
Ja spędzam wolny czas płodząc wpis, ale ktoś to później docenia.
Wpis posyłam w Internet za pomocą jednego kliknięcia "opublikuj".
Książkę pisze się miesiącami, potem tygodniami poprawia, a na koniec martwi się czy jest do przełknięcia i modli, żeby ktoś łaskawie na nią popatrzył, co dopiero wydał.

Inna sprawa - co można, a czego nie powinno się na blogu pisać.
Kwestia sporna.
Nie mam anonimowego bloga i chociaż piszę o sobie szumnie "M.", to biorąc pod uwagę fakt, że wrzucam linki na fb  - wszyscy wiedzą, kto kryje się za tą literką.
Jakbym dobrze poszukała, znalazłabym na blogu mnóstwo rzeczy, które ujawniłam niechcący, przez przypadek.
Jest też sporo prywaty, podtekstów, własnych przemyśleń.
No trudno.
Takie właśnie jest założenie bloga.
Nikt mi za to głowy urwać nie może.
Jak ktoś się poczuje czymś urażony - z góry przepraszam.
Chociaż na końcu języka mam ochotę syknąć, że lepiej szczerze sarknąć niż fałszywie milczeć ;).
Jak kogoś coś zmierzwi - mówi się trudno.
Przecież pisząc wpis nie da się myśleć o tym, co kto sobie pomyśli i jak to odbierze...
A jak się coś komuś wybitnie nie podoba - to niech nie czyta ;)


I tym pozytywnym akcentem kończę pisanie o pisaniu i zbieram się do pracy.
Miłego poniedziałku! ;]






Komentarze

Popularne posty z tego bloga

wróciłam!

Musiało upłynąć trochę wody, musiał mnie zacząć boleć kręgosłup, żebym doszła do wniosku, że szczupłość nie równa się zdrowie, ale z dumą melduję, że wróciłam do dobrej kondycji. Kondycję bardzo łatwo stracić, a ciężko do niej wrócić. Moja poszła razem ze zmianą pracy, związkiem, przeprowadzkami i zmianą trybu życia na chill, kocyk i kotki. Więc tak naprawdę już parę lat temu. I nie potrafię, powiedzieć czemu, bo nikt mnie siłą pod tym kocem nie trzymał, koty naprawdę nie są aż tak absorbujące, a ja przecież zawsze byłam trochę ADHD. Wprawdzie gdzieś tak w covidzie, kiedy namiętnie udzielałam się w nieswoim ogródku - tzn. głównie woziłam taczki i chciałam wozić taczki, uznałam, że siłę jakąś tam mam. Ale nic poza tym. Przez to lato dbałam o siebie. Dużo spacerów, dużo roweru, trochę biegania. I bieganie też mi wychodziło - w sensie więcej było biegania niż chodzenia, zakwasy też były solidne, a ja czerwona jak cegła, więc oszustw nie było. Wraz z nadejściem roku szkolnego zmieniłam się

po turecku +

Nowy Rok zaczęłam kupieniem wielkiego fioletowo-miętowego bidonu i piłki do fitnessu. Nooo i zakwasami w brzuchu.  I wcale nie miałam postanowienia dbania o formę, bo zmianę trybu życia wdrożyłam już jakiś czas temu - po prostu.  Nie robię żadnych noworocznych postanowień, chyba, że takie wewnętrzne, bardziej osobiste, dotyczące zmian w sobie samej, ale które nie są jakoś bardzo górnolotne. Z wysokości szybko się spada. Odkąd wróciłam do pracy, cierpię na brak czasu na czytanie, ale w poprzedni weekend nadrobiłam wszystko. I udało mi się zrobić Killera Chodakowskiej - zapomniałam już, jak on kopie. Nie wiem, może znacie bardziej intensywne ćwiczenia, ale dla mnie Killer jest z tych ćwiczeń, które naprawdę dają w D. Ale z niewiadomych przyczyn (a może z tych, że jednak długo siedzę i pracuję) ostatnio dość mocno doskwiera mi kark, w ten weekend uprawiałam więc ćwiczenia dla seniorów pt. "Zdrowy kręgosłup". Lol. Poza tym mamy mrozy, dzień dalej parszywie krótki, auta nie chcą n

łapówka

Jeśli mylicie buraki z brokułem, kiedy piszecie listę zakupów, a zamiast "napiwek" mówicie "łapówka", to najpewniej przeszliście covida, jak ja. Nie kaszel, nie siedzenie w domu, a mgła umysłowa, jaka potem opada jest definitywnie NAJGORSZA. Zdarzyło mi się jeszcze zapomnieć PINu do telefonu (ale używałam go bardzo dawno, bo telefon nowy, więc nie musiałam go resetować jak poprzedni co dwa dni...), schować solniczkę i pieprzniczkę grzybki do szuflady obok tej właściwej i wziąć złe kluczyki do samochodu, kiedy przed Świętami jechałam na szybką rozgrzewającą herbatkę z koleżanką. Ale na usprawiedliwienie dodam, że to ten sam model, mój jest tylko mniej odrapany (głównie dlatego, że nasze auto odrapałam ja, a teraz mam pożyczone od rodziców, zanim doczekam się swojego miętowego dziecka ;)). Okres przed Świętami był średni, bo jak mi wyskoczył pozytywny test, zostałam już te parę dni w domu, zwłaszcza, że czułam się słabo i łapałam wszystko jak pelikan (np. wyglądałam b