Z dopiską ;]

Wigilia zaczęła się od przyjścia pałaźnika gdzieś koło piątej nad ranem.
Oczywiście o tej śmiesznej porze nikt nie wyszedł spod pościeli, ignorując całkowicie szczekanie psa i dźwięk domofonu, uważając te odgłosy za podkład muzyczny do głębokiego, zdrowego snu.
Koło szóstej, kiedy pałaźnik ponowił próbę - został wpuszczony, wysłuchany i nawet obdarowany dychą.
Przez moją mamę.
Reszta domowników dalej spała ;).
Ale przynajmniej w większym stopniu zdała sobie sprawę, że to dzwonienie w uszach to kolędnik, a nie efekty dźwiękowe marzeń sennych.
Potem odwiedziłam siostrę w łóżku, gdzie złożyłam jej urodzinowe życzenia i pojechałam z tatem kupić parę rzeczy na ostatnia chwilę.
Porządki, lepienie uszek i pierogów poszły nam całkiem zręcznie, więc udało mi się jeszcze skrobnąć pół strony (niby przesądna nie jestem, ale niech będzie, że skoro piszę w Wigilię, będę pisać cały rok ;)) i przeczytać parę stron książki (nie thriller ;)).
Umyłam podłogi, zrobiłam sobie peeling dłoni, zajęłam się skórkami i pomalowałam krótkie paznokcie bezbarwnym lakierem (co uważam za wielki przełom w swoim niekobiecym podejściu do kwestii pazurów), wzięłam prysznic, ubrałam szarą koszulę w gwiazdki iii....
Stwierdziłam, że źle się czuję.
Zaczęło się od mdłości, za które obwiniłam podjadanie uszek przed kolacją, kiedy jednak zaczęłam cierpieć na jadło i światłowstręt, a w głowie pojawiło się przykre pulsowanie - wiedziałam, że w roli nieoczekiwanego gościa na kolację wprosiła się do nas migrena.
Lokując się na nieszczęście w mojej głowie.

Sama kolacja wigilijna była wesoła i spokojna, bez rozlewania barszczu i bez kłótni, za to z kupą śmiechu i braku należytego savoir vivru, co tłumaczę spędzaniem Wigilii w ścisłym gronie czterech osób, które nie muszą udawać, że są "ę", "ą", bo wszyscy wiedzą, że tak nie jest.
Najpierw zdezorientowana faktem, że jemy w salonie przy stole (a nie każdy gdzie kto znajdzie miejsce) kotka wskoczyła na stół, lawirując między białymi talerzami, potem mieliśmy dylemat czy modlić się na stojąco czy klęcząco, kiedy padliśmy na kolana, syknęłam do psa, żeby nie lizał mnie po rękach, bo dopiero je umyłam, mama nie wiedziała od czego zacząć modlitwę, a że żadne z nas nie jest zbyt religijne (plus ja nie lubię klepać zdrowasiek) modlitwa była zaczęta od "Eee... Ojcze nasz..." .
Następnie usiedliśmy do stołu.
Ja mieszałam w barszczu, blada i niemrawa, mamrocząc pod nosem, że przeszkadza mi światło i blask świeczki, a do taty w trakcie kolacji zadzwonił telefon, więc przez parę minut bawiłyśmy się poza jego plecami w zgadywanki: "Kto dzwoni", próbując na migi uzyskać od niego odpowiedź, chichrając się i zakłócając rozmowę.
Nie było pierwszej gwiazdki, śniegu za oknem, ognia w kominku, kolęd w tle, jemioły nad drzwiami ani zapachu świerku.
Było za to swojsko, miło, przytulnie.
Było normalnie ;].

I wiecie co?
Może spędzamy Święta trochę inaczej i podchodzimy do nich mocno na luzie, ale ja się tam cieszę, że spędzamy ten czas tak niekonwencjonalnie.
Cieszę się, że nie muszę wciskać się w niewygodne bezpłciowe sukienki, udawać grzeczniejszej niż jestem i rozdawać słodkie uśmieszki, gruchając i świergocząc.
Że nikt nie zmusza mnie do jedzenia, nie pyta kiedy wyjdę za mąż i czy chciałabym już mieć dzidziusia.
Że nikt nie mówi, że jestem za niska na policjantkę i że mogłabym się zacząć rozglądać za inną pracą niż uczenie cudzych dzieci.

Może dla kogoś z boku - zwłaszcza jakiegoś obcego osobnika z chromosomami XY byłoby ciężko wpasować się w moją specyficzną, niezbyt tradycyjną i standardową rodzinę i pewnie poczułby się na początku jak w wariatkowie, ale mi jest dobrze tak jak jest ;)
I najlepsze jest to, że w Wigilię nigdy, ale to nigdy się nie stresuję, nie martwię, nie śpieszę, nie złoszczę i nie spinam.
A czegóż chcieć więcej w ten dzień, który ma przewidywać cały rok? ;]


Wesołych Świąt wszystkim! :)
Spokojnych i dobrze spędzonych.
Bez fałszu, udawania i zgrywania lepszych i mądrzejszych niż jesteśmy ;).
Ze sztuczną choinką, ale bez sztucznych uśmiechów i życzeń.

                                                                                ***

Nie miałam weny wrzucić wpisu... ;).

Po domowej Wigilii tradycyjnie wbiłyśmy z siostrą na drugą - większą, bo z babcią, ciocią, wujkami i kuzynostwem.
Było bardziej tradycyjnie, ale też miło i na luzie.
Bez pytań o chłopaka, bez życzenia mi szybkiego zamążpółścia, bez mojego wywracania oczami ;).
Dwa dni Świąt i niedziela upłynęły mi tak spokojnie, że aż prawie nudno.
Pierwszy dzień spędziłam nie wystawiając palca u stopy za drzwi.
Czyli - dużo czytania, trochę pisania, jeszcze mniej kolorowania, siedzenie w fotelu i oglądanie tv z rodzinką, granie w planszówki i coś co mi ostatnio mega podpasiło - kamuflowanie zwierzaków w genialnej grze: "Kamuflaż". Nad niektórymi łatwymi planszami kminę i głowię się, a niektóre trudniejsze ciacham w parę sekund, więc - aż takim logicznym tłukiem jak myślałam, że jestem - nie jestem, ale mistrzynią gier logicznych też pewnie nie zostanę ;).
Drugi dzień Świąt = wycieczka w singielskim składzie (ja, moja siostra, koleżanka), czyli wypad na Polańczyk.
A niedziela to błogie lenistwo u cioci za płotem i niepotrzebnie wypita kawa, która do teraz wywołuje u mnie lekkie drżenie rąk (chociaż przynajmniej zmotywowałam się na tyle, żeby po paru dniach lenistwa solidnie poćwiczyć).

No i tyle.
Wybaczcie, że dostaliście przeterminowane życzenia, ale przecież wszyscy wiecie, że dobrze Wam życzę ;]
Nie wrzucam zdjęcia choinki, siebie pod choinką ani tyle, wrzucam za to oczywiście kota i parę pierdół.
W tej kwestii niczego nie zamierzam zmieniać ;P.

Pozdrawiam idących jutro do pracy.
Mówiłam już, że mam wolne do siódmego stycznia...? ;] ;]














Komentarze