Przez palce ;]

Kiedyś myślałam, że wena do pisania jest na zawołanie.
Że mogę w dowolnym momencie usiąść i zacząć pisać i że zawsze będzie mi to szło.
Szybko zweryfikowałam swoją opinię na ten temat, kiedy zaczęłam mieć więcej wolnego czasu.

Bo kiedy zaczęłam mieć więcej czasu na pisanie - nie chciało mi się już pisać.
Nie zmuszałam się więc do tego, bo i po co?
Chciałam odpocząć to odpoczywałam.
Najpierw dzień.
Potem dwa.
Trzy...
Dni przeszły w tygodnie, ja nawet nie odpalałam Worda, choć czasu miałam aż nadto.
Na ogół zużywałam go na wpatrywanie się w świetlne kulki albo na liczenie rys na suficie.
Czyli same bardzo konstruktywne zajęcia ;).

A potem ni z tąd ni z owąd - pstryk - włączył mi się guziczek "pomysł" i spłodziłam stronę, która szybko przeszła w dwie, trzy, trzydzieści trzy.
Potem znów był okres posuchy, kiedy nawet nie patrzyłam w stronę pisania.
Minął tydzień, dwa, trzy, miesiąc z haczkiem.
I zaś zupełnie bez powodu i bez żadnego sygnału zwiastującego jej przyjście, wena przypłynęła do mnie jakby przywiał ją lutowy wiatr.
I nie jest tak, że cały czas myślę o tym, co napisać, że jaram się tym i solę herbatę zamiast ją posłodzić.
Myślę normalnie, normalnie funkcjonuję, żyję jak zwykle.
Chodzę tu, chodzę tam, myślę jedno, robię drugie.
Czytam thriller, głaszczę kota.
Robię zdjęcia do legitymacji policyjnej, szukam papierów, piszę wypowiedzenie do szkoły.
Mieszam zupę z zielonego groszku, jadę na zumbę...
Ale mniej więcej trzy razy dziennie odpalam plik, zerkam pobieżnie na ostatni fragment albo przelatuję wzrokiem całość, opieram się wygodnie o poduszki i trzaskam.
Trzask, trzask, trzask.

Nigdy nie wiem, co napiszę.
Nigdy nic nie planuję.
Nigdy się nad tym głębiej nie zastanawiam.
Siadam - piszę.
Zapisuję, zamykam.
Włączam, piszę.
Przeciągam się, zamykam.
Biorę łyk herbaty, piszę, wyłączam.
A potem patrzę - o, już tyle?

I skąd?
Skąd pytam się to bierze?
Czemu jednego dnia mogę być smutna, zła, zraniona albo rozczarowana i pisać jak szalona?
Czemu innego mam świetny nastrój, a mimo to mi nie idzie?
Czemu jak ktoś mnie wkurzy albo zirytuje - raz dzięki temu mogę napisać pięć stron, a innym razem leżeć na niepościelonym łóżku i bezmyślnie szarpać skórki od paznokcia?
Czemu czasem roznosi mnie energia i trzęsę się cała, dopóki nie usiądę do laptopa?

To nigdy nie przestanie mnie zastanawiać.
Skąd się bierze taka dziwna, nienormalna wręcz chęć, żeby pisać, choć nie jest się pisarzem?
Po co, na co i czemu do cholery?
Czemu nie mogę sobie usiąść przed telewizorem i wtopić w jakiś mało skomplikowany serial tylko wymyślam, tworzę i piszę aż do zakwasów w palcach?
Nie wiadomo dla kogo, nie wiadomo, dlaczego.
Ale wiadomo, że dopóki będzie mi się chciało pisać - to nie będę umiała sobie tego odmówić.
Po prostu - muszę to robić i tyle
Mogę nigdy nic nie wydać.
Mogę nie zarobić złamanego grosza na tej pisaninie.
Mogę być wieczną marzycielką, nie spełniającą marzeń.
Ale nikt mi nie odbierze tego stanu.
Tego - nie jeść, nie pić - siąść i pisać.
Z bałaganem na stoliku.
Z czterema kubkami po herbacie stojącymi na baczność.
Z pustą głową, pełną kartką.
Z pstryczkiem w głowie, który - bach!- wpada do głowy jeśli ma z niej wyjść to tylko przelewając się z głowy przez palce ;) ;)








Komentarze