Wejściowy ;)

Lubię swoje wstępy.
Publikacje naukowe, artykuły o wkładkach wewnątrzmacicznych, cyniczne wpisy, dosadne smsy.
Cokolwiek bym nie pisała, wstępy zwykle są tym, co mi wychodzi dobrze.
Mogę pisać za długie wpisy, mogę zepsuć treść nadmiernie rozbudowanymi zdaniami, mogę zrobić dwie literówki w jednym zdaniu, mogę nawet dać słabą puentę... Ale wstęp musi być dobry ;)
Jeśli kiedyś jakimś cudem wydam wszystkie książki, które mam w głowie, większość będzie miała mocne albo niebanalne wejścia.

Na blogu przeważnie wstępy jakoś tak same wychodzą.
Niby zaczynam ni w pięć ni w dziewięć, a jednak całość nabiera jako takiego sensu i jakoś przyjemnie się to później czyta.

Ostatnio nie umiałam dobrze wejść.
Nie potrafiłam znaleźć banalnych i prostych słów, żeby zacząć coś, co będzie dobrze brzmiało.
Po prostu nie miałam weny do pisania.
Do pisania na blogu, do pisania w ogóle.
To co pisałam, pisać skończyłam i na tym skończyłam swoje "flow".
To do czego wróciłam jest nadgryzione, nieskonsumowane.
A to co chciałam napisać na chceniu się urwało.
Na blogu też pisać chciałam, ale jakoś nie wiedziałam jak zacząć wpis.
Nie miałam zbytnio nastroju, a narzekanie było ostatnią rzeczą, na jaką miałam ochotę.
Nic się nie działo, nic się nie zmieniło.
Zawsze oczywiście mogłam pisać o pracy, kocie i jedzeniu szpinaku, ale ileż można? Nawet jak się czasem uda ubrać w ładne słowa opowieści o prozaicznych czynnościach, w końcu przestaje się mieć na to ochotę.
Dodatkowo miałam jakiś wewnętrzny bunt przeciwko pisaniu o osobistych sprawach, bo zaczęło mnie drażnić wiele rzeczy, a nie wiedziałam, jak to ująć, żeby równocześnie nie wylewać z siebie żali.
Zwierzać nie chciało mi się nie tylko na blogu, ale też na żywo.
Mój dobry nastrój i humor leżał i kwiczał.
Kiedy miałam wyjątkowo spaprany czas i mama zarzuciła mi wredotę, poszłam bez słowa do swojego pokoju, myśląc: "Tak, jestem wredna".
Nie pomyślałam: "To niesprawiedliwe", "Źle mnie oceniasz", "Nikt mnie nie kocha", "Cały świat jest przeciwko mnie".
Okej. Miałam powody, miałam wymówki.
Ale po co miałam je mówić?
Żeby się tłumaczyć? Żeby się pożalić? Żeby wziąć na litość?
To takie żałosne.
Żeby cokolwiek napisać musiałam dobrać odpowiednie słowa, a im bardziej się starałam, tym gorzej to wychodziło.
Musiałam to po prostu przeczekać, coś zmienić.
I udało się.
Chociaż nie spadł na mnie meteoryt, nie zmieniłam pracy ani miejsca zamieszkania, trochę mi się pozmieniało myślenie.

Zwykle jak ktoś mnie oceniał, od razu się broniłam.
Pytałam: "Ale co konkretnie masz mi do zarzucenia?" albo zaczynałam się tłumaczyć.
Teraz biorę wdech.
I na tym kończę swoją wypowiedź.
Kiedyś szybko się obrażałam.
Teraz jakoś nie podniecam się czyimiś humorkami, oskarżeniami, fochami, nerwami.
W ogóle to do mnie nie trafia, jakbym zamknęła się w szklanej, nieprzepuszczalnej kuli.
Kiedyś irytowało mnie czyjeś zachowanie i mówiłam głośno, co o tym myślę.
Teraz milczę i to najlepszy komentarz.
Czasami w odpowiedzi mam w głowie tyle zjadliwych i ironicznych odpowiedzi, że najlepsze co mogę zrobić to nie wypowiedzieć ich na głos.
Przestałam też denerwować się na niesłuchające mnie dzieci.
Wiem, że na 90% będę z nimi tylko przez ten rok i chcę dać im jak najwięcej.
Okej - nie pozwalam sobie wejść na głowę, pilnuję dyscypliny, czasami spluję biurko z krzyku: "Proszę o ciszę!", no i wpisałam już trzy uwagi do trzech dzienniczków ucznia.
Na ogół jednak podchodzę do dzieci bardzo po ludzku.
Jak mają dzień na przytulanie - przytulam.
Jak są rozkojarzone - rozkojarzam się z nimi, organizując zabawę ruchową.
Jak pojawia się problem wychowawczy, robię im pogadankę o koleżeństwie i empatii zamiast wałkować literki i cyferki.
Choć zawsze uważałam, że dużo we mnie z dziecka, bo cieszyłam się głupotami, byłam spontaniczna i śmiałam się głośno, kiedy miałam na to ochotę, przebywanie z dziećmi też nauczyło mnie nowych rzeczy.
Bezpretensjonalności.
Bezpośredniości.
Wrażliwości.
Niestety nie oznacza to, że jestem teraz taka super miła i otwarta.
Nie, nie. Co to to nie.
Stało się wręcz odwrotnie.
Najpierw zrobiłam się miękka i naiwna, potem nieufna i zdystansowana.
W stosunku do facetów - to na pewno.
W stosunku do reszty - niestety tak samo.
Przede wszystkim zmieniłam się towarzysko i przestałam się narzucać.
Swoim gadaniem, obecnością, inicjowaniem kontaktu.
Bo niby dlaczego to zawsze ja jestem tą napaloną, która dzwoni i śpiewa "Sto lat" zamiast wrzucić gotowe życzenia na facebokowej tablicy? Dlaczego to ja zawsze piszę, zagaduję, inicjuję kontakt? Dlaczego to ja mam zawsze prosić kogoś o spotkanie, a nikt nie wyjdzie z propozycją od siebie?
Czemu mam się głupio czuć, jakbym była natrętem albo namolną dziwaczką, a nie osobą, która chce podtrzymać znajomość, żeby nie umarła śmiercią naturalną?
Z niektórymi zaś (tu oddaję cześć wszystkim osobnikom płci męskiej) zerwałam lub ograniczyłam kontakt lub przynajmniej ochłodziłam relacje.
Może i uważam, że czasem lepiej dogaduję się z facetami niż z dziewczynami, ale ostatnio kontakt niektórymi facetami przestał mnie to bawić, a zaczął męczyć.
Może jestem mało subtelna, może za bardzo bezpośrednia.
Nie bawię się w gierki i podobnie jak nie tracę czasu na nudne książki - nie lubię niezdecydowanych facetów.
Nie chcę nikogo zaciągnąć do łóżka, do ołtarza ani na porodówkę ani tyle.
Chcę tylko jasnej i klarownej sytuacji.
A propos zdecydowania to jeszcze bardziej nie lubię facetów niedojrzałych.
Gdzieś ostatnio wyczytałam genialne porównanie, że faceci to nie awokado - nie wystarczy ich pomacać, żeby stwierdzić czy są dojrzali ;)


Zaczęło mnie za to ciągnąć do robienia komuś dobrze - stąd propozycja wolontarystycznych lekcji angielskiego i chęć pomocy w schronisku dla zwierząt, a równocześnie dalej się rozpuszczam i pozwalam sobie na drogie ciuchy, jedzenie z wyższej półki i codzienną siłownię albo basen.
Cała ja - pełna paradoksów i sprzeczności ;)
Na dokładkę przestałam jeszcze wierzyć w słowa, za to zaczęłam wierzyć w ludzi.
Słowami w ogóle nie można do mnie dotrzeć.
Obietnice są dla mnie mniej więcej tak realne jak to, że jutro kupię miętowego fiata 500, zafarbuję włosy na zielono, a potem pojadę na wycieczkę na Alaskę.
Nieważne kto co mi obiecuje.
I tak w to nie wierzę ;).
Wierzę za to w to, że dobro wraca do nas jak bumerang i że najwięcej robią ci co najmniej mówią.
Przestałam się przejmować wszystkim tym, czym wcześniej się przejmowałam.
I zrobiłam się zasadnicza.
Cholernie zasadnicza.
Oznacza to mniej więcej tyle, że jak coś sobie ubzduram, święcie się tego trzymam.
A czasami po prostu robię coś "dla zasady".


Podejrzewam, że dla zasady przestałam też pisać, ale obwiniam za to smętną pogodę, która jak nic przypomina mi zeszłoroczny listopad i brak weny.
Deszcz, szarość (dobra, dobra - to że mam pół szafy w szarych ciuchach nie oznacza, że lubię taką zdymaną pogodę ;>), aaa - odmowa wydawnictwa też nie jest jakoś wybitnie zachęcająca, gorsze samopoczucie, wysyp krost na nieskazitelnej zwykle cerze, brzydki wygląd, kilogram do góry i fiuuu - wena odfruwa jakby ją kto batem popędzał.
Chociaż nowe pomysły pchają się do głowy, trzymam je jeszcze na krótkiej smyczy, nie wypuszczając ich na światło dzienne.
Gotuję, ćwiczę, czytam thriller za thrillerem, ale do pisania się nie garnę.
Za to odgrzebałam na blogu kilka wpisów, które spłodziłam w listopadzie i które oczywiście wydały mi się nieodpowiednie do opublikowania, a które teraz zamierzam jednak wrzucić.
No nic.
Idę kopsnąć sobie jakąś ciepłą herbatkę i poczytać.
Pozdrawiam! ;]



Komentarze