Przejdź do głównej zawartości

Bananowy ;]


Z gotowaniem jest u mnie tak - lubię to robić, ale na swoich zasadach.
Gotuję tylko to, co lubię jeść.
Gotuję tylko to, co chcę.
Gotuję tylko wtedy, kiedy mam ochotę.
A najczęściej gotuję wtedy, gdy mam dużo czasu i mały apetyt. Taa... Dokładnie tak ;]. Tylko wtedy nie stresuję się i nie spinam, a mój pusty żołądek nie skanduje "Jeść!"
Jak nie mam czasu, a jestem mocno głodna  - błogosławię zupę z poprzedniego dnia albo kanapki z pasztetem z soczewicy. I nie - nie bawię się wtedy w gotowanie.
Moje pieczenie też jest swojego rodzaju fenomenem, bo z zasady to ja nie lubię słodkości.
Wegańskie wypieki mają jednak ten plus, że są mało słodkie.
No i na ogół jest w nich dużo wartościowych rzeczy, owoców, bakalii i produktów, które chętnie jem, więc jak już popełnię jakieś ciasto czy ciasteczka - jem je na drugie śniadanie albo zabieram ze sobą jako przekąskę po siłowni.
Ostatnio miałam więcej wolnego czasu (singielska jesień, długie wieczory, mało godzin w pracy) więc chętnie eksperymentowałam w kuchni.
Zupy kremy przerobiłam już chyba ze wszystkich możliwych warzyw, przetestowałam tysiąc odsłon makaronu i wylałam mniej więcej tyle samo nieudanych zup, a oklapniętymi naleśnikami ćwiczyłam celowanie do kosza ;).
I piekłam.

Są smakołyki, które wychodzą zawsze. Zawsze ;).
I które zawsze chętnie robię, bo jem je z trzęsącymi się uszami.
Numer jeden to niekwestionowany lider wśród moich wegańskich ciast - bananowiec.
Ciasto jest tak genialnie banalne, że mogłabym je robić z zamkniętymi oczami.
Wychodzi zawsze - nawet jak zapomni się dodać sody (jak mi się zdarzyło) albo jak w ramach rozrywki (i zrobienia niespodzianki kubeczkom smakowym) doda się do niego kawy zbożowej, pokrojonego jabłka czy żurawiny.
Najlepsze w cieście bananowym jest to, że można w nim przemycić mnóstwo zdrowych rzeczy, a nic się przy tym nie traci ze smaku.
Mąka jest tam razowa, cukier można sobie odpuścić.
No i dość znamienny jest też fakt, że do jego wykonania potrzebne są takie banany, których nikt nie chce już jeść ;).
W sensie - mocno dojrzałe, upstrzone brązowymi plamkami.
Przeważnie robię ciasto bananowe nie wtedy, kiedy mam ochotę na coś słodkiego albo gdy mam tę fazę cyklu, w której ślinię się na nielubiany zwykle cukier tylko wtedy, kiedy banany zwisają smętnie z patery, a domownicy obchodząc je wkoło jak coś martwego leżącego na drodze.
Zwykle do bananowca nie dodaję ani grama cukru, bo przejrzałe banany są na tyle słodkie, że wystarczają w zupełności za słód, będąc równocześnie bazą ciasta. Bo banany to baza. Ciasto robi się z rozgniecionych bananów ;).
Nie trzeba ich miksować, wystarczy rozciapać widelcem, dodać resztę składników, powpychać w nie co tam komu leży (orzechy, rodzynki czy inne śmieci ;]) i piec, ciesząc się cudownym zapachem w całym domu.

Ostatnio miałam ciut za mało bananów, żeby wypełnić nimi silikonową formę (chociaż ciasto przeważnie rośnie jak zwariowane, więc może mogłam zaryzykować), dlatego upiekłam muffinki.
Wyszły równie pyszne jak ciasto, choć były bardziej miękkie i rozpływające się w ustach jak na muffinki przystało.
Poniekąd bananowiec smakuje i wygląda jak piernik i jak ktoś nie wie, że są tam banany - można mu wkręcić, że to murzynek.
Chociaż ja tam np. nie pieszczę się z dokładnym rozgniataniem i przeważnie jednak czuć, że to bananowe wegańskie dziwadło ;P.
Ciasto jest wilgotne, mało słodkie i sycące, a nie mulące.
Dla mnie niekwestionowany numer 1 ;).

Mistrzynią organizacji to ja nie jestem.
Korzystania z przepisów też nie.
Większość przepisów robię pod siebie, większość pomylę, zrobię trochę inaczej.
Podczas pichcenia w kuchni panuje trudny do opisania bajzel, bo a to mi się coś rozsypie, a to nie mogę czegoś znaleźć... ;).
Wam podam przepis, który zanotowałam sobie w moim pięknym przepisowym kajeciku z laskami cynamonu, pyszniącymi się na okładce, ale wiedzcie, że sama często modyfikuję przepis tak jak mi podpasi, więc też nie musicie się go stricte trzymać ;).
Najlepiej w cieście komponują mi się orzechy włoskie, pokrojone jabłka i gorzka czekolada z pomarańczą, ale nie zawsze chce mi się łupić orzechy i nie zawsze mam odpowiednią czekoladę w szafce ;).
Tak więc podaję podstawowy przepis, a Wy możecie go sobie modyfikować do woli.

Okej.
Więc przepis:
Składniki:
- 4 banany (mocno dojrzałe, mocno żółte, najlepiej z brązowymi plamkami na skórce - pod warunkiem, że banan jest dojrzały i miękki, ale nie zepsuty i nadgnity...),
- 3 łyżki słodu (w sensie syrop z agawy, miód czy co tam macie)/cukru (jak używacie) /ksylitolu (ale jak banany są dobrze dojrzałe, a Wy nie lubicie mocno słodkich wypieków - ten punkt możecie sobie śmiało odpuścić),
 - 2 szklanki mąki razowej (ja używam pszennej razowej),
- 1,5 łyżeczki sody (kiedyś zapomniałam i wyrosło, ale lepiej nie zapominajcie - będzie pulchniejsze),
- 1/3 szklanki oleju (nie zawsze tyle daje, zależy od dojrzałości bananów),
- 0,5 łyżeczki soli,
- 1/4 szklanki wody (w zależności od tego, jak wygląda konsystencja ciasta),
- 0,5 łyżeczki cynamonu (jak lubicie, bo ja uwielbiam).
Dodatki: orzechy, gorzka czekolada, jabłka, rodzynki, żurawina, whatever...

Wykonanie:
Banany rozgnieść widelcem. Dodać pozostałe składniki i wymieszać. Ciasto ma być lejące i gęste. Potem pozostaje nam jeszcze powrzucać bakalie, drobno pokrojone jabłka, posiekaną czekoladę i inne dziwactwa i włożyć do piekarnika.
Pieczemy 45-50 minut w 180 stopni.
Jak patyczek jest suchy - wyjmujemy ciasto.
Muffinki piekłam krócej, chyba niecałe pół godziny ;)
I tyle.
Cała filozofia.
Smacznego! ;]


PS Dziś z kolei miałam ochotę na niedzielne szaleństwo z marchewką w tle. Ciasto ze startym imbirem, gałką muszkatołową i sokiem jabłkowym podeszło mi bardzo, ale jest podejrzanie mokre (dałam trochę więcej marchewki niż w przepisie ;P), więc przepis podam jak jutro nie będę jechać na Stoperanie ;)










Komentarze

Popularne posty z tego bloga

wróciłam!

Musiało upłynąć trochę wody, musiał mnie zacząć boleć kręgosłup, żebym doszła do wniosku, że szczupłość nie równa się zdrowie, ale z dumą melduję, że wróciłam do dobrej kondycji. Kondycję bardzo łatwo stracić, a ciężko do niej wrócić. Moja poszła razem ze zmianą pracy, związkiem, przeprowadzkami i zmianą trybu życia na chill, kocyk i kotki. Więc tak naprawdę już parę lat temu. I nie potrafię, powiedzieć czemu, bo nikt mnie siłą pod tym kocem nie trzymał, koty naprawdę nie są aż tak absorbujące, a ja przecież zawsze byłam trochę ADHD. Wprawdzie gdzieś tak w covidzie, kiedy namiętnie udzielałam się w nieswoim ogródku - tzn. głównie woziłam taczki i chciałam wozić taczki, uznałam, że siłę jakąś tam mam. Ale nic poza tym. Przez to lato dbałam o siebie. Dużo spacerów, dużo roweru, trochę biegania. I bieganie też mi wychodziło - w sensie więcej było biegania niż chodzenia, zakwasy też były solidne, a ja czerwona jak cegła, więc oszustw nie było. Wraz z nadejściem roku szkolnego zmieniłam się

po turecku +

Nowy Rok zaczęłam kupieniem wielkiego fioletowo-miętowego bidonu i piłki do fitnessu. Nooo i zakwasami w brzuchu.  I wcale nie miałam postanowienia dbania o formę, bo zmianę trybu życia wdrożyłam już jakiś czas temu - po prostu.  Nie robię żadnych noworocznych postanowień, chyba, że takie wewnętrzne, bardziej osobiste, dotyczące zmian w sobie samej, ale które nie są jakoś bardzo górnolotne. Z wysokości szybko się spada. Odkąd wróciłam do pracy, cierpię na brak czasu na czytanie, ale w poprzedni weekend nadrobiłam wszystko. I udało mi się zrobić Killera Chodakowskiej - zapomniałam już, jak on kopie. Nie wiem, może znacie bardziej intensywne ćwiczenia, ale dla mnie Killer jest z tych ćwiczeń, które naprawdę dają w D. Ale z niewiadomych przyczyn (a może z tych, że jednak długo siedzę i pracuję) ostatnio dość mocno doskwiera mi kark, w ten weekend uprawiałam więc ćwiczenia dla seniorów pt. "Zdrowy kręgosłup". Lol. Poza tym mamy mrozy, dzień dalej parszywie krótki, auta nie chcą n

łapówka

Jeśli mylicie buraki z brokułem, kiedy piszecie listę zakupów, a zamiast "napiwek" mówicie "łapówka", to najpewniej przeszliście covida, jak ja. Nie kaszel, nie siedzenie w domu, a mgła umysłowa, jaka potem opada jest definitywnie NAJGORSZA. Zdarzyło mi się jeszcze zapomnieć PINu do telefonu (ale używałam go bardzo dawno, bo telefon nowy, więc nie musiałam go resetować jak poprzedni co dwa dni...), schować solniczkę i pieprzniczkę grzybki do szuflady obok tej właściwej i wziąć złe kluczyki do samochodu, kiedy przed Świętami jechałam na szybką rozgrzewającą herbatkę z koleżanką. Ale na usprawiedliwienie dodam, że to ten sam model, mój jest tylko mniej odrapany (głównie dlatego, że nasze auto odrapałam ja, a teraz mam pożyczone od rodziców, zanim doczekam się swojego miętowego dziecka ;)). Okres przed Świętami był średni, bo jak mi wyskoczył pozytywny test, zostałam już te parę dni w domu, zwłaszcza, że czułam się słabo i łapałam wszystko jak pelikan (np. wyglądałam b