Dzisiaj spałam osiem godzin.
Osiem!
Pełną, wspaniałą ósemkę!
(I jak widzicie jaram się tym tak, jakbym co najmniej spała w hamaku nad przepaścią albo na latającym dywanie...)
To nic, że na trasie szkółka - dom piłam napoje zawierające substancje, które na ogół mocno mnie pobudzają.
I tak prawie całą drogę kimałam.
To nic, że jedynymi momentami aktywności były w zasadzie zmiana pozycji na bardziej wydziwioną i wykręconą oraz splatanie i zaplatanie nóg.
I tak do łóżka prawie się doczołgałam.
Nie pofatygowałam się żeby poszukać piżamę, co dopiero ją ubrać.
Jeszcze nigdy nie zasnęłam w takim tempie (*chociaż od jakiegoś miesiąca cały czas tak mówię ;P). Zdążyłam tylko zarejestrować, że jest godzina 00:00 i od razu straciłam zdolność trzeźwego myślenia.
O czwartej piętnaście, kiedy zazwyczaj próbuję wstać i się uczyć (*na ogół próba ta kończy się na włączeniu drzemki i spaniu dalej ;]) dziś spałam snem sprawiedliwego.
O piątej dwadzieścia nie zdałam sobie nawet sprawy, że zaczyna się nowy dzień, choć zwykle wtedy ubieram w biegu majtki i skarpetki.
O szóstej dalej spałam, a biegać to mogłam ewentualnie przez sen (*chociaż wątpię, bo prześcieradło było nienaruszone).
Przed siódmą pomlaskałam przez sen, zamiast jeść płatki w pokoju, szykując równocześnie mundur.
O ósmej otworzyłam zalepione snem oczy i poprzeciągałam się rozkosznie myśląc o tym, że na ogół o tej godzinie zaczynam zajęcia.
Śniadanie jadłam na spokojnie, jeszcze spokojniej brałam prysznic.
Po dziesiątej, kiedy zwykle sięgam do przeładowanego plecaka po zwiniętą ze stołówki bułkę i banana - zaczęłam rajd po galerii z siostrą ("Czy Ty musisz tak zapie***lać po tych sklepach...?").
Miętowy duży zeszyt, kilka kolorowych zakreślaczy, dwie bluzy (szara z łososiowymi wstawkami z używki i nówka w kolorze tak oczywistym, że aż nie muszę o nim wspominać), kilka bluzek i jedną (wreszcie porządną mam nadzieję wytrzymającą dłużej) suszarkę później kimałam na siedzeniu pasażera, kiwając głową w rytm pracy silnika.
W porze, o której zazwyczaj zaczynam zasypiać na siedząco i walczyć ze zmęczeniem - kupowałam sobie chleb na zakwasie w lokalnej piekarni i pastę z suszonych pomidorów w Biedronce. I bynajmniej nie byłam wtedy senna ;].
Zamiast jeść na obiad ziemniaki z surówką - wciągnęłam warzywną zupę krem i rukolę z tofu, a na deser bułkę z gorzką czekoladą do smarowania.
Po obiedzie nie gnałam na zajęcia tylko sączyłam herbatę z kubka większego ode mnie, z ilością cytryny, która wystarczyłaby na litr lemoniady.
Koło czwartej (* pora przysypiania na ławce/zrzucania z siebie od drzwi butów. I pasa. I czapki. I w ogóle całego moro) usiadłam w fotelu i zamknęłam oczy, prężąc się w zadowoleniu jak kot.
Na regenerację wystarczyło mi sześć minut, a nie dwie godziny pełnego snu, więc zamiast w ramionach Morfeusza - popołudnie spędziłam na pogaduchach z mamą i siostrą.
I jeszcze z ciocią, babcią i kuzynką (* w godzinach kiedy zwykle obejmuję kurs - lodówka i paraduję przez korytarz z sałatą i pomidorami).
Zamiast na wieczory apel - wybyłam na wieczorny spacer. Długi, pełnowartościowy, trwający ponad dwie godziny. Naćpałam się świeżym powietrzem (taa, bo na szkole powietrza nie ma ;)), przegadałam godzinę przez telefon, wymęczyłam psa i znalazłam dwa pająki na chodniku i kolejne dwa na bramce.
O godzinie, o której zwykle biorę głęboki wdech i siadam do nauki - usiadłam do laptopa, żeby bezmyślnie przeglądnąć facebooka (* brawo M. - nie czytasz książek, zbierasz pały, jesz codziennie czekoladę i jeszcze wolny kwadrans przeznaczasz na głupoty ;P) i pisać wpis na bloga.
Znów zafundowałam sobie długaśny prysznic, znów odpuściłam piżamę.
Zasypiałam zadowolona, dotleniona i wypoczęta.
Zasypiałam słuchając deszczu bębniącego o poddasze.
Zasypiałam w cieple.
Zasypiałam o przyzwoitej 23.
Zasypiałam z ciuchami rzuconymi byle jak na ziemię.
Zasypiałam w pozycji "Na rozgwiazdę" tylko po to, żeby ponapawać się szerokością łóżka.
Zasypiałam co najmniej czterdzieści minut, układając się z rozgwiazdy na koalę, na żmijkę (czy jaki tam gad się najbardziej zwija) i oposa, kręcąc się po łóżku jak fryga i nakrywając głowę poduszką, bo najwyraźniej było mi za wygodnie i za dobrze, żeby normalnie po ludzku zasnąć... ;P.
PS Wpis wczorajszy, ale chyba już wiecie, że daję posty po dacie przydatności do spożycia ;)
Osiem!
Pełną, wspaniałą ósemkę!
(I jak widzicie jaram się tym tak, jakbym co najmniej spała w hamaku nad przepaścią albo na latającym dywanie...)
To nic, że na trasie szkółka - dom piłam napoje zawierające substancje, które na ogół mocno mnie pobudzają.
I tak prawie całą drogę kimałam.
To nic, że jedynymi momentami aktywności były w zasadzie zmiana pozycji na bardziej wydziwioną i wykręconą oraz splatanie i zaplatanie nóg.
I tak do łóżka prawie się doczołgałam.
Nie pofatygowałam się żeby poszukać piżamę, co dopiero ją ubrać.
Jeszcze nigdy nie zasnęłam w takim tempie (*chociaż od jakiegoś miesiąca cały czas tak mówię ;P). Zdążyłam tylko zarejestrować, że jest godzina 00:00 i od razu straciłam zdolność trzeźwego myślenia.
O czwartej piętnaście, kiedy zazwyczaj próbuję wstać i się uczyć (*na ogół próba ta kończy się na włączeniu drzemki i spaniu dalej ;]) dziś spałam snem sprawiedliwego.
O piątej dwadzieścia nie zdałam sobie nawet sprawy, że zaczyna się nowy dzień, choć zwykle wtedy ubieram w biegu majtki i skarpetki.
O szóstej dalej spałam, a biegać to mogłam ewentualnie przez sen (*chociaż wątpię, bo prześcieradło było nienaruszone).
Przed siódmą pomlaskałam przez sen, zamiast jeść płatki w pokoju, szykując równocześnie mundur.
O ósmej otworzyłam zalepione snem oczy i poprzeciągałam się rozkosznie myśląc o tym, że na ogół o tej godzinie zaczynam zajęcia.
Śniadanie jadłam na spokojnie, jeszcze spokojniej brałam prysznic.
Po dziesiątej, kiedy zwykle sięgam do przeładowanego plecaka po zwiniętą ze stołówki bułkę i banana - zaczęłam rajd po galerii z siostrą ("Czy Ty musisz tak zapie***lać po tych sklepach...?").
Miętowy duży zeszyt, kilka kolorowych zakreślaczy, dwie bluzy (szara z łososiowymi wstawkami z używki i nówka w kolorze tak oczywistym, że aż nie muszę o nim wspominać), kilka bluzek i jedną (wreszcie porządną mam nadzieję wytrzymającą dłużej) suszarkę później kimałam na siedzeniu pasażera, kiwając głową w rytm pracy silnika.
W porze, o której zazwyczaj zaczynam zasypiać na siedząco i walczyć ze zmęczeniem - kupowałam sobie chleb na zakwasie w lokalnej piekarni i pastę z suszonych pomidorów w Biedronce. I bynajmniej nie byłam wtedy senna ;].
Zamiast jeść na obiad ziemniaki z surówką - wciągnęłam warzywną zupę krem i rukolę z tofu, a na deser bułkę z gorzką czekoladą do smarowania.
Po obiedzie nie gnałam na zajęcia tylko sączyłam herbatę z kubka większego ode mnie, z ilością cytryny, która wystarczyłaby na litr lemoniady.
Koło czwartej (* pora przysypiania na ławce/zrzucania z siebie od drzwi butów. I pasa. I czapki. I w ogóle całego moro) usiadłam w fotelu i zamknęłam oczy, prężąc się w zadowoleniu jak kot.
Na regenerację wystarczyło mi sześć minut, a nie dwie godziny pełnego snu, więc zamiast w ramionach Morfeusza - popołudnie spędziłam na pogaduchach z mamą i siostrą.
I jeszcze z ciocią, babcią i kuzynką (* w godzinach kiedy zwykle obejmuję kurs - lodówka i paraduję przez korytarz z sałatą i pomidorami).
Zamiast na wieczory apel - wybyłam na wieczorny spacer. Długi, pełnowartościowy, trwający ponad dwie godziny. Naćpałam się świeżym powietrzem (taa, bo na szkole powietrza nie ma ;)), przegadałam godzinę przez telefon, wymęczyłam psa i znalazłam dwa pająki na chodniku i kolejne dwa na bramce.
O godzinie, o której zwykle biorę głęboki wdech i siadam do nauki - usiadłam do laptopa, żeby bezmyślnie przeglądnąć facebooka (* brawo M. - nie czytasz książek, zbierasz pały, jesz codziennie czekoladę i jeszcze wolny kwadrans przeznaczasz na głupoty ;P) i pisać wpis na bloga.
Znów zafundowałam sobie długaśny prysznic, znów odpuściłam piżamę.
Zasypiałam zadowolona, dotleniona i wypoczęta.
Zasypiałam słuchając deszczu bębniącego o poddasze.
Zasypiałam w cieple.
Zasypiałam o przyzwoitej 23.
Zasypiałam z ciuchami rzuconymi byle jak na ziemię.
Zasypiałam w pozycji "Na rozgwiazdę" tylko po to, żeby ponapawać się szerokością łóżka.
Zasypiałam co najmniej czterdzieści minut, układając się z rozgwiazdy na koalę, na żmijkę (czy jaki tam gad się najbardziej zwija) i oposa, kręcąc się po łóżku jak fryga i nakrywając głowę poduszką, bo najwyraźniej było mi za wygodnie i za dobrze, żeby normalnie po ludzku zasnąć... ;P.
PS Wpis wczorajszy, ale chyba już wiecie, że daję posty po dacie przydatności do spożycia ;)
Komentarze
Prześlij komentarz