"Słowa to przecież moja specjalność" - powiedział kiedyś dziennikarz (w jednej z książek, którą czytałam) w odpowiedzi na maślane oczy dziewczyny, chwalącej jego elokwencję i umiejętność doboru słów adekwatnych do danej sytuacji.
Czytając to zdanie poczułam ten charakterystyczny klik w mózgu, kiedy coś nam się spodoba i kiedy zdamy sobie z tego sprawę.
Dużo piszę, piszę często, dużo mówię, a że na dokładkę piszę, czytam i byłam nauczycielką - można powiedzieć, że słowa to też moja specjalność.
W zasadzie.
Bo ostatnio mam wrażenie, że słowa są strasznie niepotrzebne...
Zawsze byłam tą osobą, która ma najwięcej do powiedzenia.
Zdania wielokrotnie złożone?
Proszę bardzo.
Zręczni3 dobrane i dobitne równoważniki zdań?
Ależ proszę.
Frazeologizmy, oksymorony, metafory, onomatopeje?
Bez problemu.
Wnikliwe przemyślenia, okraszone szczyptą ironii?
Na zawołanie.
Żarty, anegdotki?
At hock.
Swoje poglądy recytowałam, jakbym najadła się książek.
Kłóciłam się, kiedy ktoś mówił coś, z czym się nie zgadzałam.
Broniłam swojego.
Stawiałam się jak lwica, gdy mój tato krytykował mnie za coś, co moim zdaniem było okrutną i rażąca niesprawiedliwością.
Zawsze wszystkich wysłuchiwałam, próbowałam radzić coś mądrego.
Na poczekaniu mówiłam mądre słowa, słowa pocieszenia, dobre rady.
Będąc w związku - mówiłam o tym, co mi się nie podoba, bo przecież facet sam by na to nie wpadł.
Mówiłam, co mnie boli, co mnie drażni.
Mówiłam, co myślę, mówiłam, co chcę.
Podczas rodzinnych spięć - mówiłam.
Bo przecież ja wiedziałam, w czym leży problem, więc musiałam przekazać to innym.
Produkowałam się, spalałam, oczy mi płonęły, ja wpadałam w emfazę mówcy i...
Nic się nie działo.
I jeśli cały czas myślałam, że tym mówieniem spowoduję ten "klik" w mózgu rozmówcy, to się myliłam.
Bo czasem właśnie tak bywa.
Że słowa trafiają w próżnię.
W końcu więc przestałam.
Przestałam przekonywać kogokolwiek do swoich racji.
Przestałam się kłócić.
Przestałam tłumaczyć. Się tłumaczyć.
Przestałam wypowiadać się na tematy, których nie znam i których nie rozumiem.
Przestałam mówić o tym, o czym nikt nie chce słuchać.
Przestałam się zwierzać.
A potem poszłam o krok dalej i przestałam odzywać się pierwsza do osób, które nie wykazują chęci utrzymywania znajomości.
Przestałam inicjować rozmowy, zaczepiać rozmówców, nawiązywać kontakt, podtrzymywać rozmowę.
I mówić, żeby mówić.
Nauczyłam się dla odmiany milczeć, choć słowa cisnęły się na usta.
Nauczyłam się wyłączać, kiedy ktoś zaczyna narzekać.
Kiedy wpada w pretensjonalny ton.
Kiedy dziewczyny rozmawiają o przewadze paznokci żelowych nad hybrydami.
Kiedy ktoś się popisuje.
Kiedy kłamie i myśli, że ja o tym nie wiem.
Kiedy zapewnia mnie o czymś, o czym ja wiem, że to nieprawda.
Kiedy się chwali.
Kiedy obraża.
Kiedy krytykuje. Zwłaszcza mnie i zwłaszcza kiedy nie ma racji.
Kiedy obgaduje kogoś za jego plecami.
Kiedy się wymądrza.
Kiedy wpada w pompatyczny ton.
Kiedy widzę, że moje produkowanie się nie ma sensu.
Kiedy mam uczucie, że moje słowa odbijają się jak grochem o ścianę.
Kiedy widzę w czyichś oczach pustkę na tyle wymowną, że o żadnym "kliku" nie a mowy.
Bo chociaż pustka w oczach jest bardzo wymowna, jeszcze bardziej wymowne jest milczenie.
Nie cięty komentarz.
Nie właściwie dobrane słowa.
Nie złośliwe, nie dobitne, nie sprytne.
Czasem wystarczy jedno słowo.
A czasem jego brak.
Bo czasem cisza mówi więcej niż jakiekolwiek słowo.
Milczenie jest złotem?
Milczenie jest lepsze niż złoto.
Tańsze, bardziej dosadne w swej wymowie i nie bije blaskiem po oczach, a mimo to działa jak najlepszy komentarz, będąc komentarzem samym w sobie.
PS Obiecuję, że jak odtaję, odetchnę i wrócę do siebie, będę znów pisać o jaśminowych herbatach, twardych łapkach i kortyzolach ;]. Promise ;).
PPS Oczywiście, że to gotowiec, w dodatku listopadowy gotowiec, na szczęście bardzo uniwersalny i wybitnie świadczy o tym, że:
- nie mam czasu pisać,
- nie chcę pisać nic za bardzo zwierzeniowego, więc mogę wrzucić wpis o niezwierzaniu,
- pora oczyścić kokpit z wersji roboczych ;)
Czytając to zdanie poczułam ten charakterystyczny klik w mózgu, kiedy coś nam się spodoba i kiedy zdamy sobie z tego sprawę.
Dużo piszę, piszę często, dużo mówię, a że na dokładkę piszę, czytam i byłam nauczycielką - można powiedzieć, że słowa to też moja specjalność.
W zasadzie.
Bo ostatnio mam wrażenie, że słowa są strasznie niepotrzebne...
Zawsze byłam tą osobą, która ma najwięcej do powiedzenia.
Zdania wielokrotnie złożone?
Proszę bardzo.
Zręczni3 dobrane i dobitne równoważniki zdań?
Ależ proszę.
Frazeologizmy, oksymorony, metafory, onomatopeje?
Bez problemu.
Wnikliwe przemyślenia, okraszone szczyptą ironii?
Na zawołanie.
Żarty, anegdotki?
At hock.
Swoje poglądy recytowałam, jakbym najadła się książek.
Kłóciłam się, kiedy ktoś mówił coś, z czym się nie zgadzałam.
Broniłam swojego.
Stawiałam się jak lwica, gdy mój tato krytykował mnie za coś, co moim zdaniem było okrutną i rażąca niesprawiedliwością.
Zawsze wszystkich wysłuchiwałam, próbowałam radzić coś mądrego.
Na poczekaniu mówiłam mądre słowa, słowa pocieszenia, dobre rady.
Będąc w związku - mówiłam o tym, co mi się nie podoba, bo przecież facet sam by na to nie wpadł.
Mówiłam, co mnie boli, co mnie drażni.
Mówiłam, co myślę, mówiłam, co chcę.
Podczas rodzinnych spięć - mówiłam.
Bo przecież ja wiedziałam, w czym leży problem, więc musiałam przekazać to innym.
Produkowałam się, spalałam, oczy mi płonęły, ja wpadałam w emfazę mówcy i...
Nic się nie działo.
I jeśli cały czas myślałam, że tym mówieniem spowoduję ten "klik" w mózgu rozmówcy, to się myliłam.
Bo czasem właśnie tak bywa.
Że słowa trafiają w próżnię.
W końcu więc przestałam.
Przestałam przekonywać kogokolwiek do swoich racji.
Przestałam się kłócić.
Przestałam tłumaczyć. Się tłumaczyć.
Przestałam wypowiadać się na tematy, których nie znam i których nie rozumiem.
Przestałam mówić o tym, o czym nikt nie chce słuchać.
Przestałam się zwierzać.
A potem poszłam o krok dalej i przestałam odzywać się pierwsza do osób, które nie wykazują chęci utrzymywania znajomości.
Przestałam inicjować rozmowy, zaczepiać rozmówców, nawiązywać kontakt, podtrzymywać rozmowę.
I mówić, żeby mówić.
Nauczyłam się dla odmiany milczeć, choć słowa cisnęły się na usta.
Nauczyłam się wyłączać, kiedy ktoś zaczyna narzekać.
Kiedy wpada w pretensjonalny ton.
Kiedy dziewczyny rozmawiają o przewadze paznokci żelowych nad hybrydami.
Kiedy ktoś się popisuje.
Kiedy kłamie i myśli, że ja o tym nie wiem.
Kiedy zapewnia mnie o czymś, o czym ja wiem, że to nieprawda.
Kiedy się chwali.
Kiedy obraża.
Kiedy krytykuje. Zwłaszcza mnie i zwłaszcza kiedy nie ma racji.
Kiedy obgaduje kogoś za jego plecami.
Kiedy się wymądrza.
Kiedy wpada w pompatyczny ton.
Kiedy widzę, że moje produkowanie się nie ma sensu.
Kiedy mam uczucie, że moje słowa odbijają się jak grochem o ścianę.
Kiedy widzę w czyichś oczach pustkę na tyle wymowną, że o żadnym "kliku" nie a mowy.
Bo chociaż pustka w oczach jest bardzo wymowna, jeszcze bardziej wymowne jest milczenie.
Nie cięty komentarz.
Nie właściwie dobrane słowa.
Nie złośliwe, nie dobitne, nie sprytne.
Czasem wystarczy jedno słowo.
A czasem jego brak.
Bo czasem cisza mówi więcej niż jakiekolwiek słowo.
Milczenie jest złotem?
Milczenie jest lepsze niż złoto.
Tańsze, bardziej dosadne w swej wymowie i nie bije blaskiem po oczach, a mimo to działa jak najlepszy komentarz, będąc komentarzem samym w sobie.
PS Obiecuję, że jak odtaję, odetchnę i wrócę do siebie, będę znów pisać o jaśminowych herbatach, twardych łapkach i kortyzolach ;]. Promise ;).
PPS Oczywiście, że to gotowiec, w dodatku listopadowy gotowiec, na szczęście bardzo uniwersalny i wybitnie świadczy o tym, że:
- nie mam czasu pisać,
- nie chcę pisać nic za bardzo zwierzeniowego, więc mogę wrzucić wpis o niezwierzaniu,
- pora oczyścić kokpit z wersji roboczych ;)
![]() |
http://sianeta.pinger.pl/m/11670613 |
Co za dojrzała mądrość-gratuluję.
OdpowiedzUsuń