Przejdź do głównej zawartości

Koszarowe ;)


Pierwszy dzień:
Pierwsze co widzimy to wysokie szare mury z drutem kolczastym.
Pierwsze co wita nas w progach jednostki to śnieg. Porządny, marcowy śnieg ze wszystkimi możliwymi przymiotnikami, z tymi „mokry”, „zacinający”i „dokuczliwy” na czele.
Pierwsze o czym myślę - mam spakowane pachnące markery, Stoperan i plastry na odciski, a nie mam zimowej czapki. 

To co najbardziej zapada mi w pamięć to ciągnięcie tobołów na drugi koniec jednostki, powiewająca na mojej szyi łososiowa chustka w jaskółki plus smarki lecące mi z nosa. 
I kolega, który pomaga nieść moją torbę, zarzucając mi równocześnie kaptur na głowę. Potem jest stanie w kolejce, żeby dostać naręcze białej pościeli, wprowadzanie się do pokoju, radosne podniecenie, poznawanie współlokatorki, układanie kosmetyków w łazience oraz  wieczorny apel, na którym ścigają nas i na nas krzyczą, a my stoimy jak sieroty pod ścianą, bo po całym dniu jazdy i przemarznięciu nie wiemy co się dzieje. 

MARZEC

Tydzień I
Próbujemy ogarniać to, co jest do ogarnięcia. Byłam przygotowana na szok, więc szoku nie przeżywam. Nie rusza mnie jak ktoś na mnie krzyczy, nie stresuje mnie atmosfera, nic nie robi na mnie wrażenia. W tryb szkoły policyjnej wślizguję się idealnym niemalże ślizgiem – jestem spokojna, wręcz wyluzowana. Łapię dobry kontakt z ludźmi, mam dobry nastrój, wszędzie mnie pełno. Łapię też dużo opierdzieli, ale zasadniczo opierdziel można dostać za wszystko, więc kto jak nie ja ;).
Najwięcej problemów sprawia mi szeroko rozumiane „ogarnięcie się”. Fakt, że od rana do nocy jest jedna wielka gonitwa. Że rano wstaje się skoro świt, zakłada na siebie strój sportowy i leci na zaprawę, żeby szczękać zębami robiąc pompki. Fakt, że potem trzeba zrobić błysk w pokoju, odpicykować się w mundur (buty wypastowane, guziki zapięte, kołnierzyki, rękawki, te sprawy), gonić na apel, na zajęcia, z zajęć na zajęcia w parę minut, uwzględniając ubranie kurtki i poprawienie się, żeby jakoś wyglądać. Fakt, że jest w huk pisania, w huk biegania i w huk nowych zasad, reguł, obowiązków.
Pokój ma wyglądać, jakby nikt w nim nie mieszkał, my mamy zachowywać się jakby nas nie było. Złota zasada – umiejętność kamuflażu, dostosowania się i wykonywania poleceń. Spodnie od munduru wyłażą, pasek spada, rękawy się zsuwają, sznurówki rozwiązują. Wszyscy czegoś od nas chcą, a nikt do końca nie wie czego.

Jestem lekko rozpuszczana przez facetów.
Okej.
Jestem przez nich mocno rozpuszczana.
Jestem najmniejszą dziewczyną na bloku, jestem bezpośrednia i mam duże cycki.
Koleżanka twierdzi, że mam z facetami za dobrze. Wzruszam ramionami. Podchodzę tak do tego pewnie dlatego, że nie szukam chłopaka, więc kolegów potrzebuję głównie do tego, żeby kupowali mi ciemne bułki, przynosili jabłka ze stołówki i zgrzewki wody z supermarketu. Ciężkie zakupy też chcą mi nosić, choć przed tym się akurat wzbraniam. Ja mam być silna i niezależna, si? ;]
Mniej wzbraniam się jak ściągają mi pościel z szafy i zabijają pająki.
Kiedy kolega wszywa mi guzik do munduru i oferuje, że powiesi mi pranie, czuję się prawie jak w haremie. Jeszcze tylko wachlowanie palmą i drink z parasolką i będzie high life.

Tydzień II
Nie mam czasu na codzienne prostowanie włosów. Dobrze, że wciąż mam czas je codziennie myć. Gwałcę wszelkie normy przyzwoitości w kwestii higieny – do plecaka, w którym są już przepocone legginsy i buty, w których biegałam sześć kółek wkoło stadionu wrzucam luzem bułki. Nie myję owoców przed jedzeniem. Piję z czyjejś butelki, jem co popadnie. Nie mam żadnych aftów, pasożytów, bóli brzucha.
Na szkole zaczyna się pierwsza fala kontuzji albo ich nawroty, choroby i problemy. Dobrze idzie mi test sprawności, choć bieganie w marcowe popołudnie kiedy jest się mokrym od potu jest średnio fajne. W dzień łapię pozytywne oceny za bieganie, kopertę, piłkę lekarską i brzuszki, wieczorem łapię „wilka”. Współlokatorka bierze L4 i jedzie do domu, mnie rozkłada w nocy gorączka stawiająca na nogi dyżurnego bloku, po którego dzwonię, żeby ratował mnie rozgrzewającą maścią uśmierzającą ból pleców. W nocy leżę, zdycham, chłonę Bangaya i gorączkuję. Rano nie jestem w stanie zwlec się z łóżka. Idę do lekarza, dalej gorączkuję, wciąż ledwo żyję. Jestem załamana, że w drugim tygodniu szkoły ja się sypię. Dowódca mnie uspokaja, wszyscy koło mnie skaczą, drzwi od pokoju się nie zamykają, a ja gnębię wszystkich, żeby smarowali mnie maścią, bo bez niej mam ochotę gryźć wszystkich wkoło z bólu. Śpię w kombinezonie do spania, funkcjonuję na furaginie i uzależniam od Bengay’a, którego zapach szybko staje się znakiem rozpoznawczym mojej skromnej osoby.
Słowo klucz: Bengay!

Do dyżurnego bloku:
- Możesz na chwilę do mnie przyjść? Proszę… Okej, masz, trzymaj tę maść. Jestem chora i mam gorączkę. Strasznie bolą mnie plecy – to chyba nerki. Jak nie posmarujesz mnie maścią to zemdleję, bo tak lubię zrobić jak mam gorączkę. Szszszsz (tak zsuwa się mój aseksualny kombinezon do snu w skandynawskie wzorki). Ooo. Mmm. O, tak. Boże, jak dobrze. Dziękuję. Jestem dozgonnie wdzięczna. Możesz już iść.
-…
Tydzień III i IV
Wdrążamy się.
Czuję się dobrze, choć wciąż jestem na lekach, maściach rozgrzewających i pasach cnoty. Codziennie rano zaprawa. Codziennie rano smarki ciekną mi z nosa, kiedy biegamy o szóstej po placu apelowym. W ciągu dnia dalej jest dużo biegania i coraz więcej nauki. Z dnia na dzień trzeba przyswoić masę wiedzy. Ciągle jest coś do roboty. Codziennie kładę się spać późno, zasypiając nad notatkami. Rano wstajemy po piątej i zaczynamy bieganie – od zaprawy, na stołówkę, do szkoły, na obiad i na blok. Mniej więcej wiemy już o co chodzi.
Włącza mi się gastro. Ja nie jem – ja wpier***am. Wszyscy się ze mnie śmieją, bo non stop ruszam żuchwą. Zdaję sobie sprawę, że jedząc na obiad ziemniaki nie dobijam do ustalonej dziennej kaloryczności diety, więc po zajęciach wpylam bakalie i wysokokaloryczne wegańskie batony na bazie karobu i kokosu. Dzień bez gorzkiej czekolady uważam za dzień stracony, Karotka wchodzi mi jak woda, ruszam ustami przez sen.
Jestem albo pobudzona albo przymulona. Jestem apatyczna albo narwana. Jest mi zimno albo gorąco. „Mam gorączkę” mówię bardzo często, a temperatura nie podskakuje mi powyżej moich hipotermicznych 35,5. Albo się śmieję albo nie odzywam. Albo gadam albo zamykam się w sobie. Jestem tak zmęczona, że się nakręcam, jestem tak nakręcona, że męczę innych. Dalej jestem pozytywna, wesoła i lekko nieokrzesana.

Zaczynam myśleć i marzyć o bardzo prozaicznych przyjemnościach tego świata. Łóżko i biała szpitalna pościel urasta dla mnie do rangi luksusu. Prysznic to synonim szczęścia.
Kupuję więcej bielizny niż w całym swoim życiu. I nie – nie jest ona termoaktywna. Kupuję obcisłe spodnie z Calzedonii, tonę kosmetyków, perfumy i bieliznę; chodzę w mundurze, wypacam z siebie Kleina łamane na męski śmierdzący pot z mocno sponiewieranych kasków do MMA, a pastelowe kolory bielizny ładnie wyglądają, ale w szufladzie.
Na szkole czuję się jak u siebie w domu.  Paraduję po korytarzu w piżamie, po pokoju chodzę w ręczniku, przy współlokatorce w bieliźnie.
Słowo klucz: prymitywne.
Motto:  „Kilka silnych cech, prostych zasad garść”.













 


                      
                                                                                                                                                                                                                               


KWIECIEŃ/MAJ
2 miesiąc:
Łapię pała za pałą.
Pierwsza jest szokiem. Autentycznym, głębokim szokiem. Chyba nigdy w życiu nie dostałam jedynki. Otrząsam się. Uczę się, nic mi nie wchodzi do głowy, mozolnie robię notatki, chodzę poprawiać. Skończyło się bycie prymuską i dostawanie piątek za aktywność. Nie ma dodatkowych referatów, nie ma stypendium naukowego. Na zajęciach wodzę wkoło nieprzytomnym spojrzeniem, myśląc o tym, że jestem zmęczona, po zajęciach nie mogę się skupić na nauce, bo jest mi za głośno. Rano wstaję bez problemu, ale w ciągu dnia zasypiam na siedząco. Jestem wiecznie senna i wiecznie głodna. Przybieramy ze współlokatorką inną metodę – po zajęciach rozbieramy się z munduru i wskakujemy do łóżek. Śpimy do dwóch godzin, uczymy się do nocy. Zasypiam wśród szelestu notatek, z kodeksem pod głową. Nic nie wiem, nic nie umiem, nic nie ogarniam, nie wiem jak się nazywam.  Nie jestem już spokojna ani wyluzowana.
I chyba lekko się „wyślizguję” z tego idealnego stanu przystosowania się do nowego otoczenia…

Jest mi strasznie zimno, bo przestali palić w piecu. W nocy telepię się z zimna, śpię w getrach i termoaktywnej (*za niedługo mój blog będzie wyszukiwany po wpisywaniu "termoaktywny" w wyszukiwarkę ^^) bluzce pod polarową piżamą. Zastanawiam się, który z kolegów nie dostałby zawału gdybym weszła mu do łóżka szczękając zębami i spytała, czy położy się ze mną na pozbawioną erotycznego wydźwięku „łyżeczkę”. Nie wcielam planu w życie. Szczękam zębami, zasypiając w bluzie i rękawiczkach do biegania.
Suplementuję magnez. Suplementuję potas. Suplementuję witaminę C. Neosine jem jak cukierki. 

Dostajemy przywileje. Nie musimy wszyscy chodzić plutonem, możemy chodzić na kolacje w cywilnych ubraniach. Na wieczorny apel też nie musimy już wdzierać się w moro. Ogarniamy się. No, może ja nie do końca ;) Wiemy, co możemy a czego nie możemy. Co robić, czego nie. Kiedy się odzywać, a kiedy zatkać. Wiemy kto, co, jak i gdzie.

Zaczyna mnie nosić z braku słowa czytanego. Pod koniec drugiego miesiąca buntuję się i biorę do plecaka książkę. Przed porannym apelem udaje mi się uczknąć pół strony, przed zajęciami drugie pół. Jestem załamana. Nie dość, że moja pamięć i zdolność koncentracji leży to jeszcze nie mogę sobie poczytać… Książkę wlekę ze sobą wszędzie; czytam na przerwach i na stołówce. Ludzie zaczynają się na mnie dziwnie patrzeć.
Pod koniec dnia mam przeczytane 80 stron. 

Kolega podaje mi i koleżance z pokoju wojskowy sposób na pastowanie butów (lśnią jak światełka na choince), ściereczki do mebli świetnie sprawdzają się do polerowania baterii w łazience, lustro genialnie myje się zmiętą kulką szarego papieru marki Serwus, a bieliznę można śmiało suszyć na drążku w szafie (oprócz tego, że później lekko trąci stęchlizną). Wszywam gumki do nogawek spodni od munduru, więc przestają mi wyłazić jak flei. Drobne elementy garderoby suszymy ze współlokatorką na lampce, przy której wkuwamy w nocy przepisy. Rozlaną przed wyjściem z pokoju herbatą myjemy podłogę ("Mmm, co to za płyn do podłogi?" "Yyy, herbaciano - cytrusowy"). Kubki myję pastą do zębów. Kurzowe koty zbieramy w pięć sekund. Wychodzimy z pokoju na czworaka, polerując podłogę mokrymi chusteczkami.
Perfekcyjna pani domu przy nas wymięka.

Jestem bardzo mało aktywna. Myślę, że gdybym miała faceta, byłabym tak samo pożyteczna jak zakaz nawracania na drodze jednokierunkowej. Kiedy zalegam w łóżku, przypominam zwłoki. Aż się dziwię, że nikt nie szturcha mnie kijem, żeby sprawdzić czy jeszcze żyję. Codziennie śpię w ciągu dnia. Na zajęciach powieki kleją mi się jak szalone, więc uczę się jak maskować się za czyimiś plecami, żeby dotrwać do końca lekcji, a na przerwie w gorączkowym tempie chlapię twarz zimną wodą. Po zajęciach wpadam na blok i rozbieram się już od drzwi. Do łóżka wpełzam, od razu zasypiam, śpię jak nietomna, jak ktoś wejdzie do pokoju to z nim rozmawiam.
Ponoć.

Przestaję chodzić na śniadania i kolacje. Rano ogarniam sobie płatki na mleku sojowym, wieczorem idę do supermarketu i robię sobie sałatki, ku zgrozie współlokatorki, że jem w pokoju. Napycham się sałatą, popijam Karotką. Jem mizerię na śmietanie i bułkę z twarożkiem.
- Czy ta zupa jest na mięsie? Na kości? Na rosole? (do kucharki)
- Czy możesz mi sprawdzić czy w tej zupie nie pływa jakieś mięso? Skwarki? Boczek? Kiełbasa? (do kogoś, kto ma przed sobą głęboki talerz).
Po drugim miesiącu zaczynam jeść zupy. Wali mi czy kucharka kłamie czy nie. Jak w talerzu nie pływanic doniedawnażywego i tłustego – jem i oblizuję się jak kot po śmietance.

Nie orientuję się, że już jest ciepło i że są truskawki. Dziwię się widząc ludzi w szortach. To już? Już jest ciepło? Ja wciąż śpię w kombinezonie.
Powoli przestaje interesować mnie świat zewnętrzny. Często rozmawiam z mamą i siostrą na zasadzie: „Ty mów, ja będę udawać, że słucham i że mnie to interesuje”. Tak naprawdę interesuje mnie jedno – spanie. Jestem tak chronicznie niewyspana, że jestem w stanie zasnąć wszędzie, o każdej porze, w każdym miejscu, w każdej pozycji. Rozmawiając z mamą przez telefon chcę jej przypomnieć o nakarmieniu szynszyla. 

Szynszyl nie żyje od roku.

















MAJ/CZERWIEC:
3 miesiąc:
Już nie pomaga chlapanie oczu wodą. Zasypiam na zajęciach. Jestem półprzytomna, ledwo żywa, bardzo, ale to bardzo nieogarnięta. Funkcjonuję ni to na pół śnie, ni to w trybie lunatycznym. Zaczynam się zastanawiać, czy naprawdę byłam nauczycielką i czy miałam wysokie IQ. Raczej nie robię zbyt inteligentnego wrażenia. Nie z tym otępiałym spojrzeniem. Nie z niekontaktowaniem. Nie z rozkojarzeniem. Czasem uda mi się wydukać coś mądrego na zajęciach. Jestem w szoku. Inni też.
- Mamo, ja tu robię za tumana…
Siostra zachodzi się ze śmiechu i puka się w czoło.
- Jesteś typowym mięśniakiem – tępakiem. Wymiatasz jak trzeba biegać, nie umiesz się uczyć. Hahaha!

Wymiatanie kończy się kiedy zaczynają się techniki walki.
- Nie masz masy, siły, techniki i charakteru – słyszę codziennie.
Muszę pokazywać i udowadniać, że umiem, mogę, chcę i potrafię.
Nie zdaję egzaminu z TI. Na poprawce boksuję się z koleżanką na 90%. Ona jednym ciosem sprawia, że czuję jak mózg obija mi się o czaszkę, ja kopię ją jak opętana. Ona dosiada mnie w parterze aż zapiera mi dech, ja młócę ją rękami jak powalona. Kaski nam się przekrzywiają, włosy wpadają do zziajanych ust. Jesteśmy koloru świeżego soku z buraku. Obie zdajemy.
- No. Masz charakter. Jednak jest z Ciebie mały zadzior – mówi prowadzący, kiedy dyszę, spływam potem i ledwo oddycham.

Na szkole śpię w kombinezonie choć w sumie jest już ciepło  - w domu śpię nago. Na szkole jestem przymulona – w domu chodzę po ścianach. Na szkole jestem nieogarnięta – w domu jestem normalna.
Poprawiam większość ocen. Jak poprawię jedną pałę – dostaję kolejną z innego przedmiotu.
Mam masę siniaków. Na rękach, przedramionach, udach, nogach. Boli mnie prawy nadgarstek. Boli mnie lewy nadgarstek. Bolą mnie oba kolana, prawe ucho, lewy jajnik. Boli mnie głowa, boli mnie gardło, bolą mnie ósemki. Bolą mnie plecy. Gorączkuję.
Do domu wracam jak dziecko wojny. Potłuczona. Posiniaczona. Z milionem ranek to tu, to tam.
I z antybiotykiem.
- Może to nie pęcherz? Może to nerki? Może rwa kulszowa? Może korzonki?
- Nie. To nie to.
- A co?
- Nie wiem. Może coś z związanego z brakiem mózgu…?

 (Zdjęcia obrażeń na rękach i przedramionach usunęłam. Wyglądały okropnie ^^).




CZERWIEC/LIPIEC:
4 miesiąc:
Nie zdaję egzaminu z kajdankowania i posługiwania się pałką. Dostaję do podpisania raport o egzamin komisyjny. Unoszę do góry podbródek i mówię, że chyba nie chcę iść na komis. Prowadzący mierzy mnie wzrokiem, ja hardo oznajmiam, że nie będę się upokarzać, skoro nic nie umiem. Pada słowo klucz „duże postępy” i „nie poddawaj się”. Wszyscy chodzą ze mną ćwiczyć na maty. Wszyscy mnie wspierają. Pocieszają. Uspokajają. Koledzy proponują, że udostępnią mi pałkę do ćwiczeń. Udaję, że mnie to śmieszy.
Jestem spokojna. Nie okazuję stresu, emocji. Wszyscy mówią zgodnie, że dam radę, że będzie dobrze i żebym się trzymała.
Dowiaduję się, jaki mam skład komisji.
- O kur**! - wymyka się wszystkim.
Już nie jestem spokojna.

Przed egzaminem chodzę bardziej nieprzytomna niż zwykle (o ile to jeszcze w ogóle możliwe). Jestem nieswoja. Bardzo cicha, bardzo grzeczna, bardzo milcząca. Nie jem, nie piję, nie śpię, jeszcze oddycham. Jestem blada. Twarz mam ściągniętą strachem, oczy są ciut rozbiegane.
Na egzaminie jestem cała mokra, zanim zaczynam cokolwiek robić.
Zdaję.
Wszyscy się cieszą albo udają entuzjazm, że będzie komu zagadywać wykładowców i popełniać gafy. Wieczorem przed apelem kolega triumfalnie podnosi mnie na barki  i paraduje ze mną przez korytarz. Szczerzę się, prawie lewitując pod sufitem.
Jest ulga, jest długi prysznic, jest spokojny sen.

Miesiąc V:
Zaczynają się wakacje. Zaczyna się fala upałów. Rano budzę się z tym mało przyjemnym uczuciem lepkości. Biorę prysznic, ubieram mundur, już się kleję. Zaczyna się bieganie, nauka, zaliczenia. Okazja do spocenia się jest co najmniej cztery razy dziennie. I nie - nie można wziąć prysznica tyle razy dziennie ile się chce. Ba - nie można go wziąć wcale, chyba, że po zajęciach, koło czwartej. Zaczyna mnie męczyć otoczenie, znajome mury, znajome twarze. Zaczyna mnie męczyć zmęczenie.
Kupuję sobie chustecznik z wizerunkiem wyspy. Upojne lato w moro. Upały są chyba jeszcze gorsze niż zimno. Jak jestem cała mokra po bieganiu na stadionie wystarczy, że lekko mnie owieje i już bolą mnie plecy. Terroryzuję wszystkich, żeby nie robili przeciągu. Teraz oprócz tego, że mają mnie za rozkojarzoną istotę uważają mnie za przewrażliwione dziwadło. Biorę szczepionkę. W drugim tygodniu stosowania znów choruję. Na tapecie - Nolicin.

Jestem wiecznie śpiąca, nie mam apetytu. Oczy mam niezdrowo podkrążone. Chyba jednak mam te pasożyty. Aż się boję sprawdzić jakie. Robię sobie badania krwi – hemoglobina 14,5. Przecieram oczy ze zdumienia. Przy diecie opartej na ziemniakach…?
Wciąż jest sporo nauki, ale mam już poprawione wszystkie pały. Zaczyna się sezon urlopowy dla wykładowców. Co chwilę mamy zajęcia z kimś innym. Jeden. Wielki. Chaos.
Zmienia się nam dowódca. Z powodu NATO i Dni Młodzieży mamy wzmożone służby na jednostce. Mamy być czujni jak ważki i gotowi do akcji. Nie wiemy o co chodzi, nie wiemy co się dzieje.  

 Zabierają nam przywileje. Jest dużo podchodów, żeby wyjść do sklepu. Nie wolno tego, nie wolno tamtego. Powiedzieć, że jesteśmy zdeprymowani to o wiele za mało.
Zostajemy oddelegowani na swoje jednostki. Skaczemy pod niebo ze szczęścia, bo były pogłoski, że przez tydzień zostaniemy na służby na szkole, na co większość (w tym ja) zareagowała histerią. Przez tydzień śpię w swoim łóżku, trybię, robię pożytek ze swojego mózgu, jestem towarzyska, miła, zadowolona. Goją mi się wszystkie siniaki, ranki i zranienia. Śpię jak niemowlę. Pracuję. Wracam do siebie. Nie potrzebuję już spać w ciągu dnia.

Po powrocie na szkołę robię się ambitna. Więcej się uczę (przez parę dni po pełnowartościowych nockach jest okej, potem znów wchodzi tak samo opornie jak wcześniej), chodzę na konsultacje ze strzelania, dużo ćwiczę fizycznie. Ciągnę boguduchawinnych facetów na maty, biegam, chodzę na Cross fit, latam jak psychopatka po Małpim Gaju. Ćwiczę ręce, żeby móc wspiąć się na ścianki. Męczę chłopaków, żeby robili mi taczki na poddodziale. Jak nie chcą – używam technik łagodnej perswazji, czytaj – duszę ich od tyłu z wyskoku.
Wszyscy mówią, że jestem harpagan, chodzący charakter, agresor, wariat.
Wszyscy twierdzą, że jestem zawzięta i że się staram.
Wszyscy wiedzą, że lubię się bić z chłopakami.
Wszyscy widzą postępy.
Wszyscy doceniają zmianę.
Ćwiczę ze wszystkimi, łącznie z instruktorami.
 - Jesteś silna. Jesteś zawzięta. Jesteś twarda – słyszę.
Wszyscy mnie chwalą i mówią, że choć niepozornie wyglądam to jest ze mnie czort.
Dobrze, że chociaż seksu nie uprawiam, bo by mi się całkiem przewróciło w du***.

Kiedy dowiaduję się, że na ogół dziewczyny nie podciągają się na drążku, chwalę się, że ja umiem to robić. Moja współlokatorka wywraca oczami, że muszę dowartościowywać się w ten sposób. Faceci trochę się mnie boją, bo jestem ni to mała i niepozorna, ni żywioł, któremu nie wiadomo co kiedy palnie do głowy, że zacznie się bić i dusić. Sama się zaczepiam, sama się zaczynam, sama się proszę, żeby szturchnąć mnie w bok. Choć fizycznie jestem silna - wyglądam okropnie. Mam zaspane nieprzytomne spojrzenie. Włosy wypadły mi o połowę. Spodnie lecą mi z dupy. Pogorszyła mi się cera, a równocześnie moja skóra nabrałam innego, brązowego kolorytu. Może to karoten. A może ten brud, którego nie miałam możliwości zmywać cztery razy dziennie…
Jestem zmęczona. Jestem sfrustrowana. Jestem nabuzowana. Jestem spięta. Robię się marudna i męcząca. Naprzykrzam się. Narzucam. Zachowuję niepoważnie. I niemądrze też. Jestem nieogarnięta, roztrzepana, przymulona.
Jestem mniej miła niż zwykle. Robię się mocno, mocno wyszczekana, zwłaszcza w stosunku do facetów. Paradoksalnie podrywa mnie ich nieproporcjonalnie wielu. Zdobywają do mnie numer, zagadują mnie, podrywają.

Chyba ich wszystkich do kupy poje***o.



Miesiąc VI:
Jest luźniej.
Chryste, jest naprawdę luźniej.
Jest to dla mnie taka nowość, że na początku nie wiem o co chodzi.
Naprawdę mam teraz czas na pomalowanie paznokci u nóg na czerwono i pomachanie nimi w beztroskim, błogim lenistwie?
Czytam dziewiątą książkę. Od pisania się wzbraniam.
Nie umiem usiedzieć spokojnie. Uzależniłam się od patrzenia na telefon, robienia, działania. Muszę coś robić, manipulować palcami, wciskać, ruszać, bawić się czymś, kręcić. Nie usiedzę w miejscu. Nie potrafię ustać spokojnie. Nosi mnie. Trzęsie. Nie ustoję w bezruchu. Nie wytrzymam w nicnierobieniu. 
Oj – teraz Potencjalny miałby ze mną dobrze, oczywiście pod warunkiem że umiejętnie wykorzystałby mój energetyczny potencjał.

Piję kawę. Mocną, czarną, gorzką. Espresso rano, espresso po południu.
W ciągu dnia łykam tabletki na mózg. Z kofeiną. Czasami podczas picia kawy zagrzebuję się w pościel i na pół śpiąco siorbię czarny napój, czasami po jej wypiciu latam po pododdziale i atakuję chłopaków.
- Oho, kofeina? – mówią zatroskani, kiedy wpadam do ich pokoi i zaczynam buzować, kręcąc młynka palcami i kręcąc się wkoło.
W odpowiedzi widzą błysk szaleństwa w oczkach i kofeinowe iskierki.
- Wiesz, chyba nie powinnaś pić kawy – stwierdzają wszyscy zgodnie.
Zaczynam pić Colę.
Najpierw łyk, dwa po intensywnym wysiłku…
Potem pół butelki w siedmiogodzinnej trasie…
Mała butelka dwa razy w tygodniu…
Cola, Cola i tylko Cola! Jak mogłam przeżyć dwadzieścia lat bez Coli?!
- Wiesz, ile Cola ma cukru? – słyszę potępiałe.
- A wiesz, ile kofeiny? – szczerzę się w odpowiedzi.
Cola też dobrze działa na mój wegański wyposzczony organizm nauczony na soczki z kiwi, smoothie z brokuła i koktajle z jarmużu. Jestem po niej jeszcze bardziej niewyżyta niż zwykle. Gdyby mnie podłączyć do zasilania, mogłabym swoją energią oświetlić całą szkołę.
Jem krakersy i słone paluszki, krzywię się na widok wegańskiego batonika z nasionami chia i młodego jęczmienia. Nie jem obiadów.  Rzy**m na widok ziemniaków. Nie chodzę na stołówkę, a jak chodzę to pogmeram chwilę w talerzu i oddaję praktycznie pełny do zwrotu. Co ja w ogóle jem? Mało co. Tylko płatki niezmiennie wchodzą mi jak nic innego. Jak mi się przeżrą to nie będę miała ani tych marnych witamin z grupy B i żelaza, które zawierają. 


 


 \

 

Ostatni tydzień:
Tydzień cudów. Dziewięć egzaminów, po weekendzie egzamin końcowy.
Nie mamy już codziennie zaliczenia. Codziennie mamy po kilka egzaminów.
Codziennie jest nauka, codziennie jest przegryzanie markerów i zasypianie nad notatkami. Codziennie kładę się spać z notatkami koło łóżka.
Sama nie wiem, kiedy minęło te pół roku.  Z rozrzewnieniem wspominam te smarki lecące z nosa, te śmierdzące kaski do MMA, tę rozlaną herbatę, to pastowanie butów na prędkości przed apelem…
Wszystkie egzaminy zdaję praktycznie na czwórki, piątki. Coś mnie rozbiera, ale łykam dwa paracetamole i idę na imprezę.
W ostatni weekend zostaję na szkole. Rozkłada mnie doszczętnie, gorączkuję, układam zasmarkane chusteczki w zgrabny stosik na stoliku koło łóżka. Ledwo mówię, ledwo oddycham, ledwo żyję. Gorączka na szczęście szybko mija, obywa się bez schizów i bez akcji typu omdlenia. Pakuję się, uczę, słucham muzyki, poję Vicksami.
Uczę się, uczę się, uczę się.
Podkreślam ważne rzeczy pachnącymi markerami w żywych kolorach fuksji i seledynu. Po trzech dniach chorowania, kiedy prawie wysmarkałam z siebie płuca, zaczynam czuć ich zapach. Markerów, nie płuc. Oddech też mi się prawie unormował; już nie budzę się z otwartymi ustami jak upośledzona rybka. Chodzę w spodniach od piżamy i miękkiej grubej bluzie, nie wyściubiam nosa z bloku. Poję się herbatkami, temperatura to rośnie to opada. Nie jem już nawet płatków, bo skończyło mi się mleko, a nie mam siły iść do sklepu. Koledzy przynoszą mi w prezencie chusteczniki w kwiatki i wagon chusteczek higienicznych. Boję się parsknąć śmiechem, żeby ich nie osmarkać.
Egzamin zdaję na piątkę.
Do domu wracam objuczona tobołami.
W domu witają mnie rodzice, siostra, pies, kot i 44 kolorowe balony.

Nie piję już Coli.
Nie jest mi niedobrze.
Nie śpię w ciągu dnia.
Mózg zaczyna mi pracować i zapamiętuję wszystko jakby mi się odtworzyły neurony.
Jestem wyciszona.
Jestem zadowolona.
Jestem wypoczęta.
Jestem aktywna.
Prawie nie ma mnie w domu.
Nigdy się nie nudzę.
Śpię nago w satynowej pościeli, chodzę w botkach na lekkim obcasie, noszę obcisłe spodnie i codziennie prostuję włosy.
I jakoś tak czasami trochę tęsknię za myciem korytarza z połową plutonu, za piciem kawy na leżąco w parominutowej przerwie, za ubieraniem rękawic chwytnych i za poniewieraniem się na matach... ;).










 

 

                      


                                                                               
           

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

wróciłam!

Musiało upłynąć trochę wody, musiał mnie zacząć boleć kręgosłup, żebym doszła do wniosku, że szczupłość nie równa się zdrowie, ale z dumą melduję, że wróciłam do dobrej kondycji. Kondycję bardzo łatwo stracić, a ciężko do niej wrócić. Moja poszła razem ze zmianą pracy, związkiem, przeprowadzkami i zmianą trybu życia na chill, kocyk i kotki. Więc tak naprawdę już parę lat temu. I nie potrafię, powiedzieć czemu, bo nikt mnie siłą pod tym kocem nie trzymał, koty naprawdę nie są aż tak absorbujące, a ja przecież zawsze byłam trochę ADHD. Wprawdzie gdzieś tak w covidzie, kiedy namiętnie udzielałam się w nieswoim ogródku - tzn. głównie woziłam taczki i chciałam wozić taczki, uznałam, że siłę jakąś tam mam. Ale nic poza tym. Przez to lato dbałam o siebie. Dużo spacerów, dużo roweru, trochę biegania. I bieganie też mi wychodziło - w sensie więcej było biegania niż chodzenia, zakwasy też były solidne, a ja czerwona jak cegła, więc oszustw nie było. Wraz z nadejściem roku szkolnego zmieniłam się

po turecku +

Nowy Rok zaczęłam kupieniem wielkiego fioletowo-miętowego bidonu i piłki do fitnessu. Nooo i zakwasami w brzuchu.  I wcale nie miałam postanowienia dbania o formę, bo zmianę trybu życia wdrożyłam już jakiś czas temu - po prostu.  Nie robię żadnych noworocznych postanowień, chyba, że takie wewnętrzne, bardziej osobiste, dotyczące zmian w sobie samej, ale które nie są jakoś bardzo górnolotne. Z wysokości szybko się spada. Odkąd wróciłam do pracy, cierpię na brak czasu na czytanie, ale w poprzedni weekend nadrobiłam wszystko. I udało mi się zrobić Killera Chodakowskiej - zapomniałam już, jak on kopie. Nie wiem, może znacie bardziej intensywne ćwiczenia, ale dla mnie Killer jest z tych ćwiczeń, które naprawdę dają w D. Ale z niewiadomych przyczyn (a może z tych, że jednak długo siedzę i pracuję) ostatnio dość mocno doskwiera mi kark, w ten weekend uprawiałam więc ćwiczenia dla seniorów pt. "Zdrowy kręgosłup". Lol. Poza tym mamy mrozy, dzień dalej parszywie krótki, auta nie chcą n

łapówka

Jeśli mylicie buraki z brokułem, kiedy piszecie listę zakupów, a zamiast "napiwek" mówicie "łapówka", to najpewniej przeszliście covida, jak ja. Nie kaszel, nie siedzenie w domu, a mgła umysłowa, jaka potem opada jest definitywnie NAJGORSZA. Zdarzyło mi się jeszcze zapomnieć PINu do telefonu (ale używałam go bardzo dawno, bo telefon nowy, więc nie musiałam go resetować jak poprzedni co dwa dni...), schować solniczkę i pieprzniczkę grzybki do szuflady obok tej właściwej i wziąć złe kluczyki do samochodu, kiedy przed Świętami jechałam na szybką rozgrzewającą herbatkę z koleżanką. Ale na usprawiedliwienie dodam, że to ten sam model, mój jest tylko mniej odrapany (głównie dlatego, że nasze auto odrapałam ja, a teraz mam pożyczone od rodziców, zanim doczekam się swojego miętowego dziecka ;)). Okres przed Świętami był średni, bo jak mi wyskoczył pozytywny test, zostałam już te parę dni w domu, zwłaszcza, że czułam się słabo i łapałam wszystko jak pelikan (np. wyglądałam b