nocki

Nocą dobrze się spaceruje, ogląda świat z balkonu albo wsłuchuje w odgłosy miasta.
Większe miasto nocą nie śpi, a w upały nocą genialnie się biega.
W nocy wszystko zmienia perspektywę.
Lubiłam zaczynać w nocy podróże, lubiłam w nocy nie spać.
Do czasu kiedy zaczęłam w nocy pracować. I jeśli wydawało mi się, że pilnowanie niemowlaków jako niania przygotowało mnie na nocną pracę to byłam w błędzie. Czujna nocka to jedno, praca - zgoła coś innego. Uspokajanie, karmienie, kołysanie - nawet przewijać można na pamięć. I wszystko da się zrobić w piżamie, przy przytłumionym świetle lampki nocnej.
Ale pracować 12 godzin? Umysłowo, fizycznie, odpowiedzialnie?
No cóż...

Nocki nie są moją porą.
Nocki to zło, a po nich ja jestem zła.
Nocki wysysają ze mnie wszystko co najlepsze, więc nie zostaje tego zbyt wiele ;)
Nocki to nocki, a nocki kojarzą mi się źle.
Przed nocą nie jestem w stanie wyspać się na zaś, więc na ogół prowadzę normalny, zakręcony tryb życia, a potem biorę prysznic i wybiegam. W noc.
Nocą jestem chwilę pobudzona, chwilę podjarana wypitą kawą, ciemnością, adrenaliną.
A potem zaczyna mnie łamać.
Nierówna walka trwa niedługo i ochotę na sen zastępuje odrętwienie. Jest mi już wtedy wszystko jedno, czy stoję czy siedzę, czy mi zimno czy ciepło. Mam wtedy kryzys. Nie tylko nocny, ale i zawodowy, światopoglądowy i w ogóle zaczynam zastanawiać się wtedy nad sensem wszystkiego.
No a potem jest ranek. Wracam do domu, jem płatki, idę się pluskać i spać.
Podrę się na domowników jak zakłócą mi sen, mam ochotę powiesić psa jak szczeka, a budzę się jak zombie - rozczochrana, przymulona, nadwrażliwa na bodźce.
Dochodzę do siebie dłuższą chwilę i jeszcze dłuższą chwilę nie myślę zbyt trzeźwo. Albo w ogóle.

Nocka jest do przyjęcia, bo są po niej dwa wolne dni. Dwa dni na regenerację, odespanie, przymulanie. Dlatego opcja ciągnięcia czterech nocek pod rząd napawała mnie lekką obawą czy w ogóle będę jeszcze komunikatywna, zaś dziś - po czwartej, odespanej już nocce jestem szeroko zdumiona, że jakoś trybię i że udaje mi się układać w miarę logiczne zdania. Chyba. Okaże się za dwa tygodnie jak wejdę na wrzucony już wpis ;)

Pierwsza nocka to był nocny standard - chwilę pobudzona, chwilę normalna, trochę przymulona, resztę nocy pokornie spokojna, z rękawiczkami na dłoniach, bo na zewnątrz zimno, pięć stopni czy ileś i ubranie jak na patrolu w Bieszczadach zimą. Wróciłam z pracy, spałam raptem cztery godziny, bo obudził mnie telefon.
Wieczorem znów poszłam do pracy i o ile byłam skopana po jednej nocy, druga dokopała mi jeszcze raz. Byłam już mniej wesoła, chyba, że po termosie gorącej słodkiej kawy. Noc jawiła mi się jak misja na Marsie. Pobudzona to za mało powiedziane. Ja się zachowywałam jakbym myślała, że świat jest grą komputerową, a ja jestem komandosem. Czujna, gotowa, napięta, przydżumiona dopiero koło czwartej.
Po tej "eskcytującej" nocy spałam równe osiem godzin, w czarnej opasce na oczach i kolorowych zatyczkach w uszach. Po obudzeniu nie byłam w stanie opuścić opaski z oczu, bo światło bombardowało moje oczy, nerwy i wszystko do kupy.
Trzeci dzień był już zamotany. Nie wiedziałam, co jest, a co mi się wydaje, miałam problem z ustaleniem jaki jest dzień. W pracy rozkręciłam się, bo musiałam, ale poiłam się kofeiną żeby jakoś funkcjonować i żebym nie zaczęła mieć halucynacji.
Czwartego dnia obudziłam się mniej wypoczęta niż przed zaśnięciem i zaczęłam się zastanawiać kiedy właściwie mam iść do pracy. Wieczorem włączył mi się przycisk ziewania tuż przed samym wyjściem z domu.
Nocą o dziwo zachowywałam się całkiem normalnie, zupełnie jakbym zresetowała poprzednie nocki i spaniu. Tak mi się zdaje. Bo po trzech nockach zaczęłam mieć problemy z pamięcią i cofnięcie się o tydzień w czasie graniczy już z cudem.
A teraz?
Teraz czuję się dobrze. Normalnie.
Oprócz tych cieni pod oczami i dziwnego uczucia, że dzień jest od spania, je się w nocy, a kiedy zaczyna się robić ciemno, ja zaczynam się pobudzać do działania, a teraz zaczęłam z rozpędu robić sobie kawę... ^^



Komentarze