Przejdź do głównej zawartości

Miłosny wirus

Odkąd się zakochałam, nie chorowałam.
Uznałam to za cud prawie tak wielki jak sam fakt zakochania się i cieszyłam się tym stanem długie osiem miesięcy.
Zero przeziębień, chrypek, katarków.
Zero łapania wirusów, leków, lekarzy.
Nic.
No, poza pęcherzem, ale to było tak nierozłączne z moją osobą, że nie warto nawet o tym wspominać.
Nie musiałam pić ziółek, hartować się ani brać suplementów.
Nie piłam imbirowych herbatek ani cytrynowych napoi.
Zdrowie po prostu było mi dane.
Dane mi były mi też podróże, pośpiech, przeprowadzki i zmiana pracy, ale nic, naprawdę nic nie zburzyło cudownego stanu mojego cudownego samopoczucia.
Trochę tylko zasuszyłam żołądek jak rodzynkę żrejąc frytki po drodze przez pół Polski, nie żrejąc nic na co dzień albo jadąc całe dnie na kawie, więc generalnie schudłam lepiej niż dzięki sałacie i siłowni, ale nawet brak zdrowych posiłków nie skończył się chorobą.
Nie ćwiczyłam, ale byłam silna, nie jadłam mięsa, ale wyniki miałam cudne.

Przerwa między pracą w policji, a przedszkolu wynosiła ponad miesiąc i w tym czasie spałam codziennie do 11, byczyłam się solennie, jeździłam na nartach i obejrzałam tyle filmów, że założyłam konto na filmwebie.
Zero zmartwień, zero stresów, zero jakichkolwiek problemów, chyba że taki co zrobić chłopakowi na obiad.
A potem poszłam do pracy.
I z pierwszym dniem się zaczęło. Od grypy żołądkowej.
Po dwóch dniach siadły mi zatoki, migdałki i krtań. Chodziłam już wtedy do pracy i miałam typowy dla nauczyli zachrypnięty głosik sugerujący, że za dużo gadam, mówię i tłumaczę.
O tym, że mam gorączkę zorientowałam się po kolejnych dwóch dniach.
W ogóle nie zajarzyłam, że oszołamiające zimno, ból i złe samopoczucie to gorączka, bo przecież ja jestem z natury niskotemperaturowa.

Gorączkę zniosłam jak facet. Jedną nogą w grobie.
Ogólnie to nie uwierzyłam, że kreski skoczyły mi powyżej 37, bo u mnie rzadko kiedy skacze powyżej 35, nie dobijając nigdy do podręcznikowych 36,6, więc przy 37 czuję się okropnie, a przy 38 zwykle mdleję.
Tym razem nie mdlałam, ale tyle co się najęczałam to wie tylko mój M.
M. wystawiony na ciężką próbę i na misję zbijania gorączki, nie spania w nocy i odsuwania się ode mnie, bo jarzyłam gorącem jak rozgrzany metal.
Najgorsze było to, że najbardziej dla mnie spektakularną gorączkę - tą ponad 38 stopniową z dreszczami  i szczękaniem zębami rozpoczęłam o 4 w nocy, dwie godziny przed zaplanowanym weekendowym wyjazdem na narty. Wyjazdem, na który zbieraliśmy się od grudnia i od grudnia nie mogliśmy złapać wspólnych wolnych dwóch dni.
Zamiast wyjazdu były zimne okłady na czoło, zamiast nart spanie pół dnia.
Kolejny tydzień spędziłam zagrypiona w łóżku.
Gorączki nie mogliśmy zbić żadnymi tabletkami, więc byłam już połowicznie facetem, połowicznie dzieckiem. Facetem, bo umierałam, dzieckiem bo marudziłam i wymagałam systemu opieki dzienno - nocnej.
Tydzień gorączki wymęczył mnie okropnie, jeszcze bardziej wykończyło mnie siedzenie w domu.
A potem przelałam całą swą miłość na M. i go zaraziłam. Gdzieś tak mniej więcej w okolicy Walentynek.
Walentynek mieliśmy nie świętować, bo przecież oboje nie wierzyliśmy w miłość, do teraz nie wiemy jak to się stało, że chcemy ślubu, a poza tym od prezentów są święta i urodziny, nie jakieś śmieszne święta. No i nasza miłość to żaden poemat, tylko czysta codzienność bez lukru, bez złudzeń i bez kota. (*Z okazji 17.02 - Dnia Kota może mi ktoś kota podrzucić. Tylko nie DAĆ, a PODRZUCIĆ. Podam adres najbliższego śmietnika. Kot może być ślepy, bez jednej łapy, bez oka. Takie się mojemu podobają, bo mu ich żal. Ładnych puszystych i zdrowych nie lubi... Ale może być fifty fifty - i jemu i mi dobrze. Kot jak z filmu "Obdarowani". Wiem, bo oglądałam, oceniłam, popłakałam. Rudy kot, jednego oka brak).
Myśleliśmy jedynie o jakimś wyjeździe z noclegiem albo dobrym obiedzie w dobrej restauracji, bo dzięki tym miłosnym wirusom odkryłam nowe smaki i jedzenie poza domem. Generalnie bardzo dobrze jest mnie brać na obiad. Po pierwsze - dzięki temu nie podam na obiad zieleniny, po drugie - i tak zjem niecałą połowę, więc jeszcze można pojeść moją porcją.
No ale nie było ani noclegu ani obiadu.
Wspólne nieromantyczne Walentynki uczciliśmy siedzeniem we dwoje z dwoma chustecznikami.
Ze wzruszenia tą całą miłością mój organizm przypomniał sobie o tym o czym zapomniał jak gorączkowałam i grypę plus Walentynki i chusteczniki uczciłam jeszcze moim ulubionym dniem każdego miesiąca. Nieciążą.
Ubezwłasnowolniona, zalegająca w pościeli czekałam cierpliwie aż mi Walenty walnięty przyniesie arsenał kosmetyczno - farmaceutyczny, więc osmarkałam się ze wzruszenia jak wyskoczył przede mnie z tulipanami i paczuszunią.
Niestety ja, tak niby trawolubna, dostawane kwiatki wlekłam zwykle po chodniku ze wstydu, że mam jak ta wieśniara iść z kwiatkami, ale wraz z miłosnym odrodzeniem dostałam objawienia i pokochałam tulipany. Do tego stopnia, że tulipany wymyśliłam na wesele i płaczę, że zamiast wiosną hajtam się w lecie.
Oprócz kwiatków dostałam wbrew regulaminowi prezenciki, tak żeby zapełnić prysznic 15:1 dla damskich żeli, musów i pianek, a do tego serum do włosów na które chorowałam i które na szczęście nie robi z moimi włosami tego co rzęsowy odpowiednik z rzęsami. Tak więc łeb mi od serum jak oczy nie puchnie.
Puchnie za to z nadmiaru zmian, strachów odnośnie nie tyle ślubu co bycia żoną.
I z powodu zatok, bo oczywiście teraz to mi ani imbirki, cytrynki ani nic nie pomaga, tylko testuję na sobie asortyment medyczny, z urządzeniami do irygacji zatok włącznie (płukanie nosa to coś podobnego do rzygania. Nieprzyjemne i męczące, ale przynosi ulgę. Mówi ta, co nigdy nie rzyga ;D).

Zapuszczanie włosów, mycie ich letnią i płukanie zimną wodą, maseczki, odżywki, balsamy, witaminki i chłodny strumień suszarki plus wyżej wymienione serum to moje pierwsze przygotowanie do wesela.
No i targi ślubne (już dwa zaliczone) i pierwsze załatwienia (święta trójca - sala, zespół, zdjęcia).
Ale najważniejsze są włosy, bo oprócz tego co ma się do wesela zagoić, ja mam mieć włosy po dupencję.
Albo przynajmniej do połowy pleców.
Na targach było bardzo fajnie. Nie podobała mi się żadna sukienka, nic nie załatwiliśmy, nie udało mi się załapać na próbny make up ani fryz, za to udało na dietetyczne ważenie i analizę składu ciała.
I tak - bo teraz naprawdę mi wisi, że nie mam ani masy ani siły ani mocy - gór przenosić nie muszę, panów z % we krwi z chodnika też, mogę sobie być filigranowym kotkiem. Długowłosym.
Ważyć niby mogłabym 3 kilo więcej (czyli mniej więcej tyle ile schudłam ^^), tłuszczu tyle co KOT napłakał (tak, a cycki to są chyba wypełnione powietrzem), za to masę mięśniową mam ładną, bo ponad 80%. I tylko nie wiem skąd to się wzięło, bo odkąd "zachorowałam na miłość" ćwiczenia to ja widziałam.
Na fejsbukowych postach ^^.



Z okazji grypy życzę sobie nie przechodzić ponownie przez tęczowy most na drugą gorączkową stronę, z okazji Walentynek - żeby białe tulipany nabyły takiej naturalnej odporności by nie padały z powodu ciepła, no i żeby to serum sprawiło, że włosy mi bujną po wymarzoną dupcię.
A z okazji Dnia Kota życzyłabym sobie jutrzejszego dobrego samopoczucia i jazdy z M. na ten weekend i te narty, na które i tak nie pójdę. Żebym w zamian znalazła fajne SPA z ciekawymi ofertami, dobrą restaurację z włoską pastą i śmietnik ze ślepym kotem ;)




Komentarze

Popularne posty z tego bloga

wróciłam!

Musiało upłynąć trochę wody, musiał mnie zacząć boleć kręgosłup, żebym doszła do wniosku, że szczupłość nie równa się zdrowie, ale z dumą melduję, że wróciłam do dobrej kondycji. Kondycję bardzo łatwo stracić, a ciężko do niej wrócić. Moja poszła razem ze zmianą pracy, związkiem, przeprowadzkami i zmianą trybu życia na chill, kocyk i kotki. Więc tak naprawdę już parę lat temu. I nie potrafię, powiedzieć czemu, bo nikt mnie siłą pod tym kocem nie trzymał, koty naprawdę nie są aż tak absorbujące, a ja przecież zawsze byłam trochę ADHD. Wprawdzie gdzieś tak w covidzie, kiedy namiętnie udzielałam się w nieswoim ogródku - tzn. głównie woziłam taczki i chciałam wozić taczki, uznałam, że siłę jakąś tam mam. Ale nic poza tym. Przez to lato dbałam o siebie. Dużo spacerów, dużo roweru, trochę biegania. I bieganie też mi wychodziło - w sensie więcej było biegania niż chodzenia, zakwasy też były solidne, a ja czerwona jak cegła, więc oszustw nie było. Wraz z nadejściem roku szkolnego zmieniłam się

po turecku +

Nowy Rok zaczęłam kupieniem wielkiego fioletowo-miętowego bidonu i piłki do fitnessu. Nooo i zakwasami w brzuchu.  I wcale nie miałam postanowienia dbania o formę, bo zmianę trybu życia wdrożyłam już jakiś czas temu - po prostu.  Nie robię żadnych noworocznych postanowień, chyba, że takie wewnętrzne, bardziej osobiste, dotyczące zmian w sobie samej, ale które nie są jakoś bardzo górnolotne. Z wysokości szybko się spada. Odkąd wróciłam do pracy, cierpię na brak czasu na czytanie, ale w poprzedni weekend nadrobiłam wszystko. I udało mi się zrobić Killera Chodakowskiej - zapomniałam już, jak on kopie. Nie wiem, może znacie bardziej intensywne ćwiczenia, ale dla mnie Killer jest z tych ćwiczeń, które naprawdę dają w D. Ale z niewiadomych przyczyn (a może z tych, że jednak długo siedzę i pracuję) ostatnio dość mocno doskwiera mi kark, w ten weekend uprawiałam więc ćwiczenia dla seniorów pt. "Zdrowy kręgosłup". Lol. Poza tym mamy mrozy, dzień dalej parszywie krótki, auta nie chcą n

łapówka

Jeśli mylicie buraki z brokułem, kiedy piszecie listę zakupów, a zamiast "napiwek" mówicie "łapówka", to najpewniej przeszliście covida, jak ja. Nie kaszel, nie siedzenie w domu, a mgła umysłowa, jaka potem opada jest definitywnie NAJGORSZA. Zdarzyło mi się jeszcze zapomnieć PINu do telefonu (ale używałam go bardzo dawno, bo telefon nowy, więc nie musiałam go resetować jak poprzedni co dwa dni...), schować solniczkę i pieprzniczkę grzybki do szuflady obok tej właściwej i wziąć złe kluczyki do samochodu, kiedy przed Świętami jechałam na szybką rozgrzewającą herbatkę z koleżanką. Ale na usprawiedliwienie dodam, że to ten sam model, mój jest tylko mniej odrapany (głównie dlatego, że nasze auto odrapałam ja, a teraz mam pożyczone od rodziców, zanim doczekam się swojego miętowego dziecka ;)). Okres przed Świętami był średni, bo jak mi wyskoczył pozytywny test, zostałam już te parę dni w domu, zwłaszcza, że czułam się słabo i łapałam wszystko jak pelikan (np. wyglądałam b