Jak wspaniale, że nie boli mnie głowa!
To chyba najlepsze, co mogło mnie dziś spotkać.
Nie to, że wstałam w miarę szybko rano i za dziesięć ósma
byłam już gotowa do wyjścia (a nie za trzy jak zazwyczaj) mimo niewyspania. Poszliśmy spać
o zabójczo wczesnej dla nas 22.30, a Bluś zachował się jak małe dziecko i kręcił się w nocy po to, by obudzić się o czwartej na figle i o szóstej na przytulanie.
Nie fakt, że dzieci nie było w grupie aż tak dużo, że były względnie
grzeczne i w miarę ciche, a popołudniowa pogoda pozwoliła wybiegać szarańczę na
placu zabaw.
Nie promocja w Rossmanie, na której kupiłam sobie masę
pierdół z perfumą (imieninową) na czele, z lakierami do pazurów (zapuszczam
paznokcie. Po włosach i rzęsach przyszła pora na nie. Aż dziwnie mi się stuka w
klawiaturę, skoro zaczynają odcinać się od opuszka), na drugim miejscu i żelami pod prysznic na końcu (zaraz po ciuchach kupowanie kosmetyków antydepresuje mnie najbardziej).
Nie to, że miałam z wczoraj obiad i – Eureka, odkryłam
tajemnicę restauracyjnych sosów, dodając do szpinaku, cukinii i pomidora
śmietanki 30% (reszta, która została mi z robienia ciasta Ferrro Rocher – tak, moi drodzy, jestem chu*ową
panią domu; sprzątam jak mi się chcę albo jak muszę i nie gotuję codziennie obiadu, ale
popełniam coraz to nowe ciasta. To akurat najbezpieczniejsza opcja – nie
opadnie, nie ma zakalca, nie ma salmonelli i nie ma przypalenia, bo to ciasto
bez pieczenia) i uzyskując tym samym pyszny sos do makaronu. Zawsze zastanawiałam się dlaczego ani feta ani zwykła śmietana nie dają takiego smaku jak jedzenie w restauracjach, a tu proszę. Procenty ;).
Nawet nie to, że mam w mieszkaniu względny porządek, a
wczoraj wymieniłam kocięciu kuwetę, więc naprawdę nawet gdybym chciała to nie
mam co robić (no okej. Miałabym).
Nie boli mnie dziś głowa, nie bolała mnie wcale!
No i właściwie
jak się głębiej zastanowię to ból głowy zbiegł mi się z niepisaniem na blogu. Bo właśnie z okazji niebolenia głowy piszę wpis.
Od jakiegoś półrocza głowa
bolała mnie na okrągło. Iiii tak, to ma sens, wtedy nie piszę, bo nie
funkcjonuję. Wtedy się modlę, żebym miała siły robić to co muszę. No i tylko
sęk w tym, że o ile choroby, infekcje i przeziębienia u siebie zauważam, to
nagminnie lekceważę ból. To takie resztki tej nieszczęsnej szkoły policyjnej. Na niej czułam się
jak żołnierz. Okres? Więcej kółek wkoło stadionu. Kontuzja? Więcej ćwiczeń.
Boli? Chyba żartujesz...
I w ten oto sposób wylądowałam na rezonansie magnetycznym
głowy.
To znaczy wcześniej wylądowało u mnie pogotowie, ja
wylądowałam u lekarza rodzinnego, u neurologa prosząc go o szybsze przyjęcie i
na L4, które – uh, nie ma nic wspólnego z „wolnym”. Dostałam nawet antybiotyk
na zatoki, bo przy okazji wyszło, że mocno zajęte, inhalowałam się tak, że
uszami mi para wychodziła, a generalnie głowa bolała mnie nadal.
Mdławego, melodramatycznego wpisu nie będzie – na rezonansie
moja głowa czysta jak łza. A mi się ogólnie podobał pobyt w tubie, choć to
dudnienie (i co ono w ogóle ma na celu? Wytrzęsienie ze mnie pozytywnych
myśli?) mogliby sobie darować. Nie podobało mi się tylko to, że taki pobyt w
rurze kosztuje ponad 4 stówy… I tak się cieszę, że można "kupić" sobie kupić badania. Zapisy według kolejki refundacji sięgają końca roku.
Jest wspaniale, bo nie musiałam dziś od godziny 2 bić się z
myślami czy dobić swój żołądek apapem czy przecierpieć do czwartej, jak skończę
pracę, a o czwartej nie miauczałam, że popołudnie mam z głowy. Ostatnie
popołudnia wyglądały tak, że po pracy (jeśli do niej chodziłam, a nie np.
mdlałam i siedziałam w domu, bojąc się wstać) zalegałam na kanapie z wyłączonym światem zewnętrznym (światło, telefon, telewizor), fuczałam na Mateusza
i nie robiłam nic. Absolutnie nic. Ani dla kogoś ani dla domu ani (co
oczywiście najgorsze ;)) dla siebie.
Jest wspaniale, bo mam ekspres do kawy i przede wszystkim pamiętałam żeby kupić mleko do niego,
więc po obiedzie napoiłam się kofeiną.
Wspaniale, że pada deszcz i chociaż choćby dziś narzekałam na deszczowy lipiec jak inni, to dziś skoro nie boli mnie głowa, bardzo mnie to cieszy. W mieszkaniu mam
rześko, podczytuję książkę, kotu rzuciłam kolorowe gumki (musiałam mu kupić
zestaw, bo podpierdziela mi moje i nie mam w co wiązać włosy. A
Blue ma manię topienia i wszystko – a najchętniej frotki zaciąga do miski z
wodą), deszcz klimatycznie bębni o dach. Nawet moje kwiatki samoistnie się
podlały. Ba – dostały deszczówki z nawiązką – do podstawek. Podlewanie kwiatów
nie jest moją pasją i ręki do tego nie mam. Przyznam Wam się nawet, że mój ostatni storczyk zginął, bo go podlewałam i dawałam mu odżywki. Nowego kwiatka
podlałam dotychczas dwa razy i widzę, że lepiej mu, jak w ogóle się do niego nie
zbliżam.
Jest też cudownie, bo jestem w mieszkaniu sama. Znaczy się z
kotem, ale dziś trochę go ignoruję. Zawsze lecę jak taka matka polka do
dziecka, Blusiu srusiu, na rącie, miziu sriziu. Gadam, zagaduję, pieszczę, a dziś nie. Wzięłam
na chwilę na ręce, dałam mu jedzenie, picie i gumki do włosów, a sama bezczelnie zajęłam się sobą i szpinakiem. A później zamiast się z nim bawić, chwyciłam za książkę
i kubek. Blue zajął się sobą sam. Wzięłam go jedynie na balkon – chodzenie na
balkon to jego kolejna (obok topienia) pasja, żeby popatrzył sobie na padający
deszcz i płynące chodnikiem strumienie wody. O i błyskawice, bo jednak mamy
burzę, a nie ulewę.
No tak. Jeszcze bardziej wspaniale. Uwielbiam burze! Mogliby
mi nawet odłączyć prąd – czytałabym przy świeczce i miałabym świetną wymówkę
dlaczego nie gotuję obiadu na jutro ;)
Mateusz jest w pracy i
akurat dziś się z tego cieszę, bo jeszcze nie zdarzyło mi się, żebym miała
bezbolesne samotne popołudnie. Nie brzdęka mi w tle telewizor, co też mnie
jara, bo dla mnie telewizor jest jak pralka – włączam wtedy kiedy naprawdę
potrzebuję. Nie lubię jego szumu i głosu w tle. Nie pamiętam kiedy siedziałam sobie, słuchałam deszczu i ciszy i czytałam książkę.
No i ładnie. Chyba ten mój Mateusz usłyszał, że mi tak dobrze introwertycznie samej siedzieć i zadzwonił, że przedłuży mu się w pracy...
Blutek zerka na mnie z regału (tak, udało mu się odkryć, że
regał to świetne schodki), deszcz dalej pada, profilaktycznie wdycham olejki
eteryczne, żeby jeśli to zatoki to żeby się odetkały, a generalnie oprócz paru
wizyt u lekarzy to za chwilę czekają mnie wakacje. I ambitny plan wdrażania do
ślubu, bo póki co mam tylko książkę o planowaniu wesela.
Czytam książkę o macierzyństwie, trochę głupiutką, trochę
brutalnie (naprawdę, opis poporodowej waginy mogłaby sobie darować) szczerą,
trochę śmiesznawą. No i oczywiście trochę się śmieje, a trochę puszę, że oto ja
bezdzietna z wyboru (omdlenia to numer 1 do twierdzenia przez wszystkich, że
jestem w ciąży. Oj, Boże, Boże) czytam o takich problemach jak brak czasu,
niewyspanie (Bluuuuue!!! Jeszcze raz obudzisz nas w nocy!) czy nadmierne
kilogramy… Aaa, nadmiernych kilogramów nie mam (na razie; mam nadzieje, że moja
niedoczynna tarczyca nie zrobi mi niespodzianki), trochę ich mi wręcz poleciało
(to tak w gratisie z włosami, weną twórczą, kondycją, mocą i mięśniami). Mam za
to matę do ćwiczeń, do której staram się wrócić, żeby podnieść sprawność i
wrócić do formy, instagrama, maliny w lodówce i brak zasięgu przez burzę, więc piiiip w bombki strzelił, wpisu nie będzie ;D.
Aaa, drugą obok ciąży opcją było niedożywienie i
wegetarianizm. Z tych trzech to chyba poczciwy wegetarianizm najlepszy ;)
PS Nie wiem czy mam tak wielką czcionkę czy mi się wydaje. Niestety Bluśkowi zdarza się spacerować po moim laptopie i przestawiać ustawienia ;)
Komentarze
Prześlij komentarz