W duchu ekologicznym ;)

Dziesięć lat temu myślałam, że jak będę w swoim obecnym wieku, będę mieć męża weganina z awersją do szamponu i grzebienia, co najmniej trójkę niejedzących mięsa dzieci i drewnianą chatynkę z obornikiem i ogródkiem.
Że dzieci będę na przemian dostawiać do cyca nawet jeśli będą już miały pełne uzębienie, pieluchy będę mieć z tetry, bambusa albo konopii i że nie będę pracować tylko chować potomstwo w duchu ekologicznym.
Mój przyszły niedoszły miał mieć tolerancyjnych rodziców, ja miałam znaleźć dobre wegetariańskie przedszkole bez glutenu i cukru w menu, a dzieci miały się być empatyczne i troskliwe wobec króliczków, ptaszków i dżdżownic.
Miałam też wtedy głębokie przemyślenia, jaką to nadopiekuńczą matką bym była, jak mocno restrykcyjne miałabym poglądy dotyczące żywienia czy whatever, a mój mąż to może lepiej żeby jednak był wegańską sierotą bez rodziców, bo ci pewnie piali by nad naszymi bladymi zagłodzonymi dziećmi.








Ja pier***. I ja zdałam maturę na piątki, skoro myślałam o takich głupotach...?

Nie wzięło się to znikąd, bo jako raczkująca wegetarianka przyssałam się do forum rodzin wegańskich i dojrzewałam w atmosferze par z naturalnymi metodami poczęcia, lotosowymi porodami i zasypywania dzieci skrobią zamiast sklepowym dziecięcym pudrem. Na forum bytowałam głównie dlatego że jego użytkownicy traktowali mnie miło, doradzali w kwestii zastępowania białka i robienia hummusa.
Jedynym plusem było chyba to, że żarłam głównie trawę, gardziłam lekami, a leczyłam się maścią ziołową do nosa, ciepłymi skarpetkami i gorącą malinową herbatą, więc nie byłam taka zdechnięta, słaba i blada jak teraz (jedząc nabiał, masło, słodycze i popijając to kawą i Colą) i nie było mowy, żeby brać no spę na okres albo apap na ból głowy. (Nigdy nie używałam kubeczka menstruacyjnego, kąpałam się codziennie tym, co mi ładnie pachniało, acz jak widziałam szczęśliwego króliczka "nietestowania" na zwierzętach to mi było miło, nie grałam na żadnym dziwnym bębenku, nie miałam dredów i nie byłam w sekcie).

Przeszło mi gdzieś tak po jakimś czasie i nigdy w życiu nie miałam ani chłopaka wege ani takiego, który się nie mył ani takiego, który jadł wydawał na jedzenie więcej niż ja.
Wizja wegańskich dzieci w śpioszkach z ogranicznej biobawełny upapranych cukinią z przydomowego ogródka też mi przeszła.
Zacznijmy od tego, że w ogóle przeszła mi wersja pieluch, niezależnie od tego czy miałyby niezdrowe absorbenty czy podejrzany roślinny skład.
Ani nie byłam imprezowa ani flirtująca ani przebojowa, ale szybko ułożyłam sobie plan - studia, praca, singielka i kot. Owszem - z ogródkiem i chatynką, z marchewkami i ziołami, bez opcji facet i dzieci.
I cóż.
Nie sądziłam (kto w ogóle kiedykolwiek miał to, co sądził?), że okaże się, że uwielbiam (nie, nie mięso ;D) markowe ciuchy, drogą bieliznę, sportowe buty, pszenne (glutenowe) bułki z makiem i kosmetyki z slsami.
Że nie będę mieć ekologicznej lnianej chusty na berbecia tylko sportową kurtkę z małym drogim znaczkiem, zamiast balii z mydlinami zmywarkę (jeszcze prawie przez miesiąc, potem adios - przeprowadzka ;)), a prać nie będę w orzechach (przyznam, że pranie jest wtedy doprawdy bardzo mięciutkie) tylko w kapsułkach i dużej ilości coccolino.
I że nie będę mieć weganina tylko (i chwała za to) mięsożernego faceta z krwi i kości, który nie płucze jelit, nie kupuje wegańskich bio gumek i nie ma BMI trzynastoletniej niedożywionej dziewczynki.
A oprócz faceta że będę mieć dziecko, tylko że kocie ^^.



Tak to już jednak jest, że jeśli miało się znaczne odchylenia od normy w wieku dziecięcym i nastoletnim, w życiu dorosłym raczej one nie znikną. Obiorą tylko inny kierunek, zmienią kurs i uderzą ze zdwojoną siłą.


Kota mamy rasowego.
Wymarzonego, wychuchanego, wyczekanego.
Planowanego, uzgadnianego, chcianego. Na imię mu Blue.
U moich rodziców nasza kotka Kiara wpadła z kocurem sąsiadów i owocem miłości jest Precel. Precel jest chowany w domu wielopokoleniowym, z ciotką i dziadkami, Blue jest dzieckiem dwojga młodych, ambitnych rodziców.
Blue dostał pretensjonalne, angielskie, ładnie brzmiące imię, z którym odnalazłby się za granicą (ma już czipa), Precel został swojskim Preclem bez udziwnień.
Od pierwszych chwil jesteśmy zaangażowani w wychowywanie Blue. Lekarza wybraliśmy dalej, bo żeby czasem więcej zapłacić i mieć pewność, że dostanie wszystko co najlepsze (najdroższe szczepionki. "A powinniśmy w ogóle szczepić...? Czy to bezpieczne?"). Precel leczony jest lokalnie, normalnie, o szczepieniach przypominają sobie jak sobie przypomną.
Precel je zwykłą sieciową karmę, Blue je karmę najlepszą. Preclowi nic się nigdy nie dzieje, Bluśka albo prze*ra albo się zrzy*a jak dostanie cokolwiek co nie powinien.
Miski Blue są ceramiczne, dobre do wyparzania i mycia w zmywarce. Precel ma miski jak każdy normalny kot - zwykłe, plastikowe.
Bluśkowi ograniczane są przysmaki, Precel je co chce, co złapie i co mu Kiara z pola przyniesie.
Precel śpi w łóżku albo z babcią (*moją mamą) albo ciocią (*moją siostrą), swoją matką (o ile nie wychodzi na pole puszczać się/polować). Wychowuje się w domu z psem. Wychodzi na zewnątrz odkąd tylko otworzył oczy. Buszuje w trawie, w deskach, w ziemi.
Blue na zewnątrz wyszedł po obowiązkowych szczepieniach. Na szelkach i smyczy. Pod kuratelą roztrzęsionych rodziców. Na ogrodzonym terenie Mateuszowego podwórka (mam nadzieję, że sąsiedzi nie patrzyli na nas przez lornetkę).

Legowisko Blue jest błękitne jak jego oczka. Zabawki i kocyki z działu niemowlęcego. Waciki i ręczniczki do mycia i osuszania, kiedy trzeba go wykąpać.
Precel nie miał jeszcze styczności z wodą. Nie ma drapaka, ma koszyk po Kiarze.
Kuweta Blue to zakryty model XXL z filtrem, łopatką, wycieraczką zapobiegającą roznoszeniu się rozsypanego żwirku, pudrem zapachowym, woreczkami na kupy i mini zmiotką.
Precel załatwia się w starej kuwecie z dna klatki mojego szynszylka. Łopatkę właśnie im zamówiłam na necie.
Nad Blue trzęsiemy się cały czas, przytulamy, nosimy na rękach, tulimy.Precel też jest pieszczochem i z rąk nie schodzi.
Moja siostra twierdzi, że Blusiek jest rozpuszczony, pretensjonalny, arystokratyczny i namolny ze swoim domaganiem się pieszczot.
- Jak Precel mógł się przeziębić? Jak mógł biegać na polu po takim zimnie? Przecież on jest jeszcze mały! Tak się kończy puszczanie kota samopas! - mówił mój Mateusz jak Precel złapał przeziębienie i gorączkę.
- Biedny Bluś, ogląda tylko ludzi przez okno i ma depresję - mówi moja siostra.
- Przecież go nie puszczę w centrum miasta, a jak wezmę go na smyczy i zaatakuje nas jakiś pies? - pytam.
- Jak możesz puszczać Precla tak bezpańsko na podwórko? A jak z niego wyjdzie? A jak wpadnie pod auto? - fuczę do niej ja.

Kiedy zabieram Bluśka w odwiedziny, zabieram go w transporterku, z przysmakami i zabawkami.
Precel wyżera mu przysmaki, zabawki zostają dla niego, bo sam ma mało i jest taki biedny..
- Precel ma zabawki na polu - ławki, stół, altankę - mówi moja siostra.
- Yhm...

- Ojej, jaki on biedny chudziutki - mówię, załamując ręce, że mój siostrzeniec jest taki szczuplutki.
- Boże, jaki Wasz Blue wielki! Jakie ma łapy!
- Bluś ma takie masywne kości. On będzie z natury duży. Przecież mało je... - tłumaczę.
- No właśnie, Wy go głodzicie, nie dajecie mu ani kiełbaski ani mleczka...
- Bo on ma delikatny żołądeczek, co zje to zwróci...
- Oj, nasz Precelek je wszystko...
- Czemu on się drapie? Ma pchły? - panikuję.



Bluśka do babci Marysi wozimy.
Ze szczegółową instrukcją, czego nie wolno mu dawać jeść i napomnieniem, że absolutnie nie wolno puszczać go na zewnątrz.
Dzwonię wtedy do niej co chwila i wypytuję dokładnie, co i jak.
Generalnie jestem - dokładnie tak jak snułam przypuszczenia dekadę temu - uznawana za dziwaczkę, krzywdzicielkę (choć zamiast cukru i glutenu bronię ludzkiego żarcia i mleka), osobę z nadmiarem pieniędzy, które przeznaczam na zabawki, za co już niejednokrotnie Mateusz groził mi rozwodem. (Tylko, że się biedny zapomniał, że jeszcze się nie hajtnęliśmy ;)).


Blue topi w misce z wodą moje gumki do włosów i pluszowe myszki. Przynosi nam je mokre i ociekające wodą.
Kiara przynosi do domu Preclowi myszy, szczury, jaszczurki i krety. Te ostatnie jeszcze z obleśną grudą ziemi i kępką trawy. Precel pół nocy ćwiczy polowanie. Blue w nocy leży z nami na podusi i podnosi główkę do miziania.
Precla już woła zew wolności i ciągnie go chęć wyłażenia za bramę bezpiecznego podwórka.
Blue też chciałby wychodzić, ale jak się go wyciąga z ciepłego mieszkanka to jest cały os*any i najbardziej cieszy się jak wraca na kanapę i na kolanka.
Preclowi poza gorączką nigdy nic nie było, Blue ostatnio miał od wetarynarza zakaz wychodzenia, witaminki i katarek.



- Blue jest taki kosiany - mówię siostrze przez telefon - mizia się noskiem o nos, chce się tulić i całować.
- Taa, jak go u Was niańczyłam to był taki upierdliwy, że musiałam go cały czas strącać. Jezu, to on tak pretensjonalnie miauczy? Nasz Precelek miauczy tak ładnie.
- Wasz Precelek jest wredny, bił ostatnio Blusia po mordce. Blue ma obcięte pazurki, a Precel nie i podrapał go bezczelnie.
- Bo Blue to w ogóle jest pipka, przecież on nawet nie umie się bić...


***

Zakomunikowałam już wszystkim członkom rodziny, że jam nie stworzona do macierzyństwa.
Brakiem chłopa też ich straszyłam, ale teraz już bombarduję fotkami tej pięknej sukni ślubnej, na której widok robi mi się cieplutko (zwłaszcza w portfelu).
Aktualnie bardzo cieszy mnie kocierzyństwo, doskonale godzę pracę zawodową z życiem prywatnym, mimo że Bluś ma dopiero pięć miesięcy.
Na mózg mi trochę siadło - to taki przywilej kociej mamy, no i niewyspanie, hormony, sami rozumiecie.
Pięćset plus mi się nie należy - spoko, nie musi.
Za pięć kotów dostanę emeryturę? Aa, pier*olca dostanę, mówicie? ;)
Ale tak szczerze - dla każdego zjadacza chleba - chyba lepiej że trzęsę się nad kotem i pilnuję, by miał najlepszą karmę i najfajniesze zabawki niż miałabym w przedszkolnej szatni odciągać siłą pięciolatka od sutka, a resztę swojego trawą chowanego potomstwa futrować dynią i bakłażanem, a potem wykłócać się jeszcze z sanepidem o szczepionki, lekarzem o antybiotyk, teściową o gluten... ;)
Zupełnie bezkonfliktowo układają się relacje z teściowymi, skoro głaskają kotka i biorą go na rączki, a nie słyszą "Tylko nie dawaj mu nic z zawartością cukru!", wygodnie się zostawia kota w domu i jedzie na weekend, bo kot doskonale daje radę jeśli ma pełną miskę i kuwetę.
Kot jest puszysty, mało absorbujący i słodki, a my żyjemy jak lekkoduchy.
Fajnie się nam spędza czas, fajnie się żyje.

Jednak wiadomo.
Czas leci, lata lecą.
Za chwilę ślub, potem jakiś domeczek.
Ostatnio podeszłam do Mateusza, trzymającego w objęciach kota, przytuliłam się do niego, cmoknęłam Blue w czółko i szepnęłam:
- Kochanie, jestem już gotowa, żeby mieć pieska... ;)



PS Rodzinka z obrazka na samej górze to kwinstesensja wpisu do bloga ;). Sama jestem z siebie dumna, że znalazłam długowłosego pana z włosami hodowanymi na pewno na deszczówce, dziecko z głodem nutelli w oczach i jeszcze ta kipiąca macierzyśtwem matka z maleństwem w chuście ;D.





Komentarze