Przejdź do głównej zawartości

Schadenfreude

Seriale są genialne, książki jeszcze lepsze, ale najlepsze na świecie jest spanie.
Kocham spać, uwielbiam swoje łóżko, a moje ulubione akcesoria to kołderka i kocyk.
A jeszcze kilka lat temu wstawałam skoro świt i jadłam śniadanie o siódmej.
Niedoczekanie!
Dziś moja ulubiona pora wstawania to "jak już się wyśpię".
Generalnie zdarza się tylko w wolne dni (o ile nie mam studiów), optymalna jest 10, najczęściej jednak wstaję przed 7.
Najbardziej lubię kiedy Mateusz musi wstać, a ja nie. Włącza mi się wtedy Schadenfreude jak nic
Mogę przełknąć opcję, że on wstaje, a ja później. Niedozwolona jest sytuacja, że ja muszę iść do pracy, a on bezczelnie śpi.
Na feriach jednak choćby nie wiem co, ja tkwię w pościeli dłużej.
Jak on wychodzi z łóżka, ja płynnym ruchem, którego tak brakuje mi podczas lekcji tańca, przetaczam się na jego połówkę. Bynajmniej nie po to, żeby romantycznie napawać się zapachem jego głowy z poduszki, tylko żeby wyciągnąć się na całą długość i szerokość, no i koniecznie żeby zasmakować przyjemności wpasowania się w szczelinę.
Tak. Tyle było awantury w ostatnim wpisie o dwa połączone łóżka, bo niewygodne, bo szpara, bo się wpada, ale jak się oboje lubimy wciskać się w środek naszego jednego łóżka tylko my wiemy.
Niestety akurat tej przyjemności nie da się zaznać we dwoje, trzeba czekać aż jedna połówka wypełznie z wyra, z czego ja skwapliwie korzystam i mruczę ze szczęścia.
Tak, parę miesięcy do zmiany nazwiska, a ona się cieszy, jak ma łóżko dla siebie ;)))

Ostatnie dwa tygodnie pławię się w szczęściu i luksusie spania w szczelinie, spania do oporu i spania w ciągu dnia, bowiem jestem szczęściarą doświadczającą ferii zimowych.
Z zimą mało mają wspólnego, no, chyba że to, iż pogoda jest idealna do spania.
Nie ma śniegu, nie ma mrozu, jedyne co jest to dużo wolnego czasu.
Robię więc kotlety z cukinii albo obiad z kiełbasy (mięso? mięso), muffinki z marchewki albo z gorzkiej czekolady, porządki albo bałagan i sesję czytaniową lub serialową.
Poruszam się po domu tanecznym krokiem w jasnoszarych dresach zafarbowanych na nieco bardziej szlachetny, bo lila fioletowy kolor, z nosem w książce albo praniem w ręce.
Gotuję zawiesiste zupy, chodzę na spacerki z psami, biorę na wycieczkę kota.
A poza tym choruję na przedweselny brak funduszy, fanatyczną miłość do kota i oczy.

Pięć tygodni i pięć specyfików później ja dalej mam chore spojówki.
Walczę z sezonem przeziębień jadąc na witaminie C i Neosine, zabezpieczam przody szczepionkami na pęcherz, ale póki co od miesiąca bujam się z kropelkami, okulistami i zakazem malowania oczu, co dla mnie oznacza brak makijażu w ogóle.
Wyglądam więc jak mała blada mimoza, zahukana i przygnieciona przez przyszłego męża obowiązkiem odkładania na miejsce ubrań i mycia naczyń, zagłodzona przez tarczycę i przysypana chorobami tego świata.
A ich nie mam.
Właśnie niedawno skończyłam 13 wegetariańskich lat, a swoimi wynikami badań mogłabym wytapetować pokój. Żelazo, B12, witaminy - ja mam wszystkiego po warkocze, co nie przeszkadza mi w łapaniu infekcji, wirusów i grzybów. Choćby jednego ;)
Za to niedawno, mimochodem (przy okazji oczu, bo ich pieczenie i wszędobylska lokująca się głównie w kącikach ropa, zbrylająca się w wstrętne grudy doprowadzały mnie do szału i chęci mordu każdej osoby, która coś ode mnie chciała) wylądowałam na testach alergicznych i moje wygięte w pałąk krzywe ręce z nacięciami i kropelkami zostały prawie obniesione po korytarzu, bo lekarz uznał mój przypadek za jeden z niewielu, jako że nie mam na nic alergii! Na nic!
Szkoda, że uczula mnie i krem Mixa i eliksir na rzęsy Long For Lashes i ogólnie wszystko co kupię, więc już nic nie kupuję, chyba, że wiem, że mogę.
Spojówki ciężka sprawa - łatwo złapać, nie tak łatwo wyleczyć.
Ja to zresztą w ogóle lubuję się w chorobach, które lubią nawracać. Pęcherz, gradówki, wszystko co działa ja bumerang.
Z oczami o tyle problem, że ze spojówek mogą zejść na rogówki, a do tego objawy są naprawdę przykro upierdliwie. Począwszy od pieczenia, niemiłosiernego swędzenia, przez światłowstręt po ciągłe huśtanie się ropy na rzęsach, tudzież ich przycupnięcia w kącikach oczu. Do tego - przynajmniej ja (choć i moja siostra, która przechodząc w dzieciństwie spojówki zaleceniem okulistki winna być traktowana jak cytuję "Księżniczka" - tak, duże "K" nie jest przypadkowe) znoszę (zwłaszcza początek) ciężko, łącznie z osłabieniem, spaniem (:D:D), marudzeniem i chęcią płaczu, co jako że podrażnia i tego robić nie mogę - odbijam sobie jeszcze większym marudzeniem.
Oj, ile moich starań żeby trzepotem rzęs zatrzepotać koło kilometrowych rzęs mojego lubego, żeby zobaczył jak to jest mieć grypę na oczach, żeby zrozumiał jak ciężko jest przeboleć ból i się przy tym nie wyżywać na połówce to nie.
Wszyscy są oporni na moje wirusy czy bakterie, a do mnie się toto przyssało jak kurz do komody.
Pewnie znając moje spojówkowe szczęście złapałam jakiegoś pierwotniaka z końcówki banana, którego nazwy nikt nie umie poprawnie wymówić choć banany jadam nadzwyczaj rzadko i na własny ślub pójdę jak pokutnica z żabimi oczami, krążkami jak u szopa pracza i oczywiście beztuszowymi rzęsami.

Oprócz moich cierpiących, niepomalowanych oczu próbuję podnieść swą nędzną kondycję.
Zaczęłam gdzieś tak pod koniec ferii.
Kupiłam sobie nowiutką acz śmierdzącą nowością matę w kolorze granatu z odstresowującą mandalą na środku, zażyczyłam sobie zaprogramowania rowerka treningowego (twarde siodełko czuję do dziś) i śmigałam prawie godzinkę, ku uciesze Mateusza, który się obijał i Blue, który polował na moje podrygujące nogi.
Moja misja to powrót formy, ujędrnienie i tyłek, który w sukni będzie wyglądał obłędnie kobieco.
Tyle jeśli chodzi o ćwiczenia.
Aa, dietę też zmieniam. To znaczy na początek zjadłam trzy Ferrero Rocher, bo inaczej zjadłby mi je Mateusz, ale ograniczam nagminnie spożywany żółty ser, za to wróciłam do starego dobrego awokado i sałaty, nie gardząc również pomarańczami.
Nie, chudnąć nie muszę, u mnie nastąpiła raczej nagła zmiana sylwetki z policyjnej umięśnionej na wątłą nauczycielską. I tak - będąc niezależną, silną singielką byłam twarda, nabita i mocno wyćwiczona, a teraz jako skromna nauczycielka przygotowująca się do ślubu stałam się wiotką, smukłą i delikatną wersją siebie ;)
Co wiążę się z tym, że płaczę na serialach (zwłaszcza, jak skończę oglądać wszystkie sezony i cierpię na syndrom odstawienia. Wtedy zazwyczaj wali mi się świat, rujnuje światopogląd i dostaję depresji więc dla kurażu muszę obejrzeć odcineczek, w porywach do sezonu lub dwóch), zataczam się targając transporter z kotem i noszę się w bluzeczkach i kardigankach. Nie wspominając o tym, że z warszawskich ulic spieczonych słońcem wyniosłam jedno - kiedy tylko będzie okazja, trepy zamieniam na zwiewne kiecki, tak więc od roku nie robię nic innego tylko kupuję sukienki. W motylki, w ważki, gładkie, groszkowane - moja szafa przyjmuje wszystko.
Teraz trochę spasowałam, bo w końcu dopadło mnie brzemię wesela, ale ostatecznie swoją śmietankową suknię wyciągam wystarczająco często, żeby nie stała się wydatkiem tylko na jeden raz ;) Boję się, że jak wypowiem głośno swoje życzenia do fotografki ślubnej, w moim ślubnym albumie znajdzie się milion ujęć sukni od trenu do dekoltu i nic więcej, bo dla mnie zdecydowanie w kwestii fotek ślubnych najważniejsze będzie złapać i zatrzymać jej urok.



Jutro zaś wracam do pracy i nareszcie!
Przez całe dwa tygodnie Mateusz znęcał się nade mną, każąc mi myć naczynia (w końcu mam wolne i mam czas), więc teraz figa z makiem - wraca równouprawnienie, dojazdy do pracy z Edem Sheeranem, Blue płaczący pod drzwiami i szkolny dzwonek.
Przez ten czas bycia jeńcem, mieszkanie pięknie odkurzyłam, odsierściłam i oddywanikowałam. Odgruzować nie dałam rady, za bardzo lubię słoiki (przydadzą się), pudełka, pojemniki i pierdoły. Przemeblowałam ekspres do kawy, upchnęłam zdobycznego kurczaka do lodówki (mamo, jesteś wielka, więcej poproszę), ogoliłam kota do zera. Żartuję. Wyczesałam go tylko, wykąpałam (minka i oczka doprawdy głęboko błagalne), znowu wyczesałam i zapowiedziałam mu, że będzie jedynakiem, bo więcej sierści nie zdzierżę.
Oj, zdzierżę. Tak tylko mówię. Każda mówi, że nie chce, a potem zmienia zdanie ;)
Niestety jutro czeka mnie ciężki ranek.
Muszę wstać pierwsza, zostawić ciepłe łóżko, rozgrzaną kołderkę i wyczesanego Blusia z Mateuszem i to już przed siódmą.

To, że Mateusz ma ze mną trzy światy to pewne, to, że po ślubie z takim zołziksem będzie jedną nogą w niebie to wysoce możliwe, ale najbardziej oczywiste jest to, że jutro rano to on będzie miał Schadenfreude ;)





























Komentarze

Popularne posty z tego bloga

wróciłam!

Musiało upłynąć trochę wody, musiał mnie zacząć boleć kręgosłup, żebym doszła do wniosku, że szczupłość nie równa się zdrowie, ale z dumą melduję, że wróciłam do dobrej kondycji. Kondycję bardzo łatwo stracić, a ciężko do niej wrócić. Moja poszła razem ze zmianą pracy, związkiem, przeprowadzkami i zmianą trybu życia na chill, kocyk i kotki. Więc tak naprawdę już parę lat temu. I nie potrafię, powiedzieć czemu, bo nikt mnie siłą pod tym kocem nie trzymał, koty naprawdę nie są aż tak absorbujące, a ja przecież zawsze byłam trochę ADHD. Wprawdzie gdzieś tak w covidzie, kiedy namiętnie udzielałam się w nieswoim ogródku - tzn. głównie woziłam taczki i chciałam wozić taczki, uznałam, że siłę jakąś tam mam. Ale nic poza tym. Przez to lato dbałam o siebie. Dużo spacerów, dużo roweru, trochę biegania. I bieganie też mi wychodziło - w sensie więcej było biegania niż chodzenia, zakwasy też były solidne, a ja czerwona jak cegła, więc oszustw nie było. Wraz z nadejściem roku szkolnego zmieniłam się

po turecku +

Nowy Rok zaczęłam kupieniem wielkiego fioletowo-miętowego bidonu i piłki do fitnessu. Nooo i zakwasami w brzuchu.  I wcale nie miałam postanowienia dbania o formę, bo zmianę trybu życia wdrożyłam już jakiś czas temu - po prostu.  Nie robię żadnych noworocznych postanowień, chyba, że takie wewnętrzne, bardziej osobiste, dotyczące zmian w sobie samej, ale które nie są jakoś bardzo górnolotne. Z wysokości szybko się spada. Odkąd wróciłam do pracy, cierpię na brak czasu na czytanie, ale w poprzedni weekend nadrobiłam wszystko. I udało mi się zrobić Killera Chodakowskiej - zapomniałam już, jak on kopie. Nie wiem, może znacie bardziej intensywne ćwiczenia, ale dla mnie Killer jest z tych ćwiczeń, które naprawdę dają w D. Ale z niewiadomych przyczyn (a może z tych, że jednak długo siedzę i pracuję) ostatnio dość mocno doskwiera mi kark, w ten weekend uprawiałam więc ćwiczenia dla seniorów pt. "Zdrowy kręgosłup". Lol. Poza tym mamy mrozy, dzień dalej parszywie krótki, auta nie chcą n

łapówka

Jeśli mylicie buraki z brokułem, kiedy piszecie listę zakupów, a zamiast "napiwek" mówicie "łapówka", to najpewniej przeszliście covida, jak ja. Nie kaszel, nie siedzenie w domu, a mgła umysłowa, jaka potem opada jest definitywnie NAJGORSZA. Zdarzyło mi się jeszcze zapomnieć PINu do telefonu (ale używałam go bardzo dawno, bo telefon nowy, więc nie musiałam go resetować jak poprzedni co dwa dni...), schować solniczkę i pieprzniczkę grzybki do szuflady obok tej właściwej i wziąć złe kluczyki do samochodu, kiedy przed Świętami jechałam na szybką rozgrzewającą herbatkę z koleżanką. Ale na usprawiedliwienie dodam, że to ten sam model, mój jest tylko mniej odrapany (głównie dlatego, że nasze auto odrapałam ja, a teraz mam pożyczone od rodziców, zanim doczekam się swojego miętowego dziecka ;)). Okres przed Świętami był średni, bo jak mi wyskoczył pozytywny test, zostałam już te parę dni w domu, zwłaszcza, że czułam się słabo i łapałam wszystko jak pelikan (np. wyglądałam b