Takie kwiatki

Jadąc po drodze do pracy, widzę dużo kolorowych kwiatuszków, których nazw nie znam, idąc ostatnio do dentystki widziałam żonklile i tulipany, a wszędzie jest aż żółto od żółtych kulistych krzaków forsycji.
Równolegle dalej są zimne poranki i chłodne wieczory, a ja wciąż śpię jak zakonnica w długiej piżamie wsadzonej w skarpety i rękawach po same dłonie.
Mój Mateusz otwiera okno, ja podkręcam temperaturę.
To tak w ramach treningu negocjacji przedmałżeńskich.

Może to i dobrze, że tak powoli się ta wiosna wykluwa, że przywiezione z rodzinnego domu trampki i adidaski póki co zostały tylko wyprane i skitrane w szafie.
Może powinnam się cieszyć, że jeszcze nie ma ciepłych wieczorów, bo mogę tkwić w domu z kubkiem herbaty z sokiem malinowym i odpalonym Netflixem, a nie biegać, jak sobie wiecznie obiecuję.
Bo oprócz powolnie budzącej się wiosny, wszystko leci błyskawicznie.
Nie ma poniedziałków, nie ma sobót. Są środy, piątki i niedziele.
Tydzień składa się jak harmonijkowa książeczka z twardej tektury dla małych dzieci. Z jednym obrazkiem na jednej stronie i nietoksyczną farbą. Nie pamiętam co robiłam dzień wcześniej, a te parę tygodni rozwożenia zaproszeń zlały mi się w jeden długi ciąg rozmów, poznawania się i jedzenia ciastek.
Dobrze, że są odgrzewane obiady z restauracji, mrożone mięso od teściowej i spaghetii, które można jeść trzy dni.
Któryś już weekend z kolei miałam zjazd na studiach, więc z weekendu zostaje mi tylko (przeważnie samotna) niedziela.
W niedzielę znów nadganiam to, co niemożliwe w sobotę czy inne dni.

Koleżanka ze studiów stwierdza filozoficznie: "Zobaczysz, jak przyjdzie dziecko".
Dziecko moje właśnie przyszło.
Jedno z pracy i ogląda mecz na tablecie, drugie z małego pokoju z pluszową myszą na sznurku.
Jedno i drugie cudownie się sobą zajmuje, w tym jedno ma moc miękkiego antydepresantu, a drugie talent idealnego sprzątania mieszkania.
Książki, książki, książki mi się chce!
Ale nie mam kiedy, no nie mam kiedy czytać.
A jak mam na nie czas to mi się zwyczajnie nie chce.
Albo M. zarzuci mnie koszulkami do prasowania albo kot płacze, że kuweta, albo ja sobie wymyślę składanie w szafie.
Męczę książkę o agentce CIA i choć fabuła jest jak najbardziej okej to brak mi polotu pisarskiego, lekkiego pióra, werwy.
Mam chrapkę na Mroza, ale zażyczyłam sobie pierwszy tom na ślubny prezent zamiast kwiatka, więc nie będę jak zawsze zaczynać czytania serii od środka.
Zresztą nie uświadczę go w bibliotece, ponadto zapomniałam hasło do logowania i musiałam iść do biblioteki prolongować książki, bo nie wyrobiłam się w terminie, a jak już tam poszłam to wyszłam z kolejnymi kilkoma pod pachą.
Muszę też skubnąć brwi i odwiedzić Rossmana, bo nie byłam chyba tydzień. Dla mnie najlepszą psychoterapią jest Zalando (z czego 1/3 wysyłam z powrotem), kot, mizianie stóp i Rossman. Nawet jeśli kupuję tylko herbatę koperkową, kiełbaski dla kota czy czajnikowy odkamieniacz. Zawsze można jeszcze wyhaczyć ściereczki do lodówki na promocji, przeceniony ulubiony szampon albo dobry tusz, na który zapoluje się w okresie promocji. Nie mówiąc już o tym, że czasem rzucą jakiś fajny kubek albo coś do domu. Choć pod tym względem wygrywa Biedronka. Nie dość, że ma miękkie awokado hass w duecie, nie dość, że pyszne soki malinowe bez śmieci (misja na lato: zrobić sok malinowy, bo piję litrami w herbacie), nie dość, że szpinak baby i młode liście to jeszcze w koszach można wygrzebać perełki. Od męskich skarpet Pierre Cardin, foremki do pieczenia, tabliczki magnetyczne na lodówkę po garnki, pachnące kredki na prezent czy tanie książki. Połowę rzeczy z cyklu "użyteczne w domu" mam z Biedronki, nie mówiąc o tym, jak bardzo wychodzi mi na przeciw wrzucając w ofertę miętowe naczynia, obrus czy radio.
Mizianie stóp byłoby może tańszą i lepszą opcją przed weselem niestety zmusić mojego jeszcze nie męża nie umiem. Prośbą, groźbą ani szantażem. Chyba uważa, że mam w życiu za dobrze, skoro mam wolne wieczory, weekendy i pracę, w której noszę wygodne ciuchy i sukienki.
Sukienki!
Sukienki miałam ze trzy. Dwie dresowe, jedną ładną.
Sukienkowa refleksja naszła mnie w Warszawie w moro, kiedy obejrzałam się za idącą rozgrzanym skwerem dziewczyną idącą w lekkiej długiej sukience z lodami w ręce. Nagle zobaczyłam kolejną sukienkę w kwiatki. I krótką w groszki. Zwiewną kolorową. Prostą pastelową.
Pierwszą myślą po rzuceniu służby było - będę mieć wakacje w wakacje i będę nosić sukienki.
Kolekcjonuję twardo, właśnie nabyłam kolejne kwieciste wdzianka od koleżanki i nie zamierzam na tym poprzestać, a lato chcę przehasać nie inaczej niż w sukienkach, z mrożoną kawą w jednej i dobrą książką w drugiej ręce.
Ta, ja o lecie, a tu dopiero kwiecień.


Zbliżają się kompletnie nie moje święta.
Lubię z nich tylko więcej czasu i spotkań rodzinnych, jasne pastelowe kolory i rzeżuchę.
Ani jajka, ani sałatki ani mazurki czy babki.
Nic nie jest w moim klimacie.
Żurek też nie.
Żurek zrobiłam wczoraj. Trochę z proszku, trochę z zakwasu, resztę z piramidką przypraw do żurku z Lidla. Z kiełbasą! Nie, nie jadłam.
Przez Święta pewnie jak od lat nie będę jeść masy jajek ani serniczków.
Pojadę do teściów, może potarasuję się z kawką i psem.
Pojadę do rodziców, jak zostanę świąteczną słomianą wdową i M. pójdzie na służbę, podręczę kotkę, znajdę coś fajnego w swoim starym pokoju i zwiozę ukradkiem do mieszkania, w zamian wywożąc do mamci grube swetry w norweskie wzory.

Musimy w tym tygodniu załatwić trzy sprawy:
Spowiedź, wreszcie NFZtowskiego okulistę (kontrolnie) i pizzę.
W poniedziałek rodzice mieli mi przywieźć z trasy pizzę z jednej z ulubionych restauracyjek (Terra Nostra), ale było zamknięte.
Już smakowałam ciasto z mozzarellą na języku i już wydłubywałam rukolę zza zębów, a ból był prawie tak namacalny jak obecnie boli mnie nochal po znieczuleniu.
Na zakończenie leczenia dentystycznego zafundowałam sobie zastrzyk, który na szczęście nie zniekształcił mi mowy na połowę dnia, za to rozszczelnił mi kranik ze smarkami i łażę po domu z przenośnym chustecznikiem, bo nie panuję nad katarem.
Męczy mnie już trzeci dzień, czuję się jakbym miała chore zatoki (ale nie mam), a prawe oko mi łzawi.

Dach Notre Dame spłonął, Mateusz żałuje, że jej nie zobaczył, ja napaliłam się na naszą Grecję (zwłaszcza, że obejrzałam fotki znajomych z poślubnej), jemy orzechowe Michaszki zamiast się odchudzać, a od jutra do wtorku mam wolne w pracy.

Takie kwiatki ;)




Komentarze