Przejdź do głównej zawartości

Maj

Maj przyszedł razem z wolnymi dniami, bujną zielenią i burzą.
Kocham mieć wolne, kocham zieleń, ale najbardziej kocham burzę.
Z grzmotami, błyskami i całą tą atmosferą, która jej towarzyszy.
Burzę kocham od zawsze.
W dzieciństwie kochałam wycie wiatru w starych oknach kamienicy, to, że robiło się ciemno jak w nocy, że deszcz bębnił o szyby, a miarowe stukanie deszczowych kropli i przeciągłe mruknięcia piorunów powodowały lekkie drgania podłogi i dawały idealne tło do czytania.
Do dziś najbardziej lubię spędzać burzę na czytaniu, co nie znaczy, że nie mogę w tym czasie na przykład miziać kota po miękkim spodzie łapki, próbować rozwałkować ciasto w metalowej formie czy męczyć się z przypalonym dnem w miętowym garnku.
Tym razem podczas burzy nie było czytania, a właśnie wydłubywanie surowego ciasta zza pierścionka i obieranie dwóch kilogramów kwaśnych renet. Zachciało mi się szarlotki i bałaganu w kuchni ;)


Ostatnio udało mi się przerwać miesiące posuchy i brak słowa czytanego.
Właściwie nie wiem skąd ten przestój, bo jakoś wcześniej potrafiłam czytać mimo braku czasu.
I w klasie maturalnej, podczas sesji, na szkole policyjnej i na nocnych przerwach podczas służby, a teraz - przed weselem i w związku -  już nie.
Może trochę przez te zmiany, przez przeprowadzki, zmianę pracy i studia.
Może dlatego, że chociaż planowanie ślubu to mniej jeżdżenia i załatwiania, a więcej klikania w odpowiednie ikonki w komputerze, zamawiania i płacenia, to jednak w XXI wieku dużo jest opcji, a w związku z tym dużo wyborów. Ma się milion propozycji dekoracji, milion rodzajów zaproszeń, form podziękowań dla świadków, butów, biżuterii, confetti. Wróć. To nie wpis o ślubie...
Książki podczytywałam, ale właściwie sporadycznie. Miałam dużo wolnych samotnych wieczorów i pożytkowałam je głównie na obowiązki kury domowej, często z Netflixem w tle.
Potem utknęłam z jedną ciężką pozycją, a że była to pozycja z domowej biblioteczki (w dodatku urodzinowy prezent) męczyłam ją chyba dwa miesiące.
A później przyszły święta.
Parę dni w kupie, parę dni luzu. Ani nic specjalnego nie gotowałam (byliśmy u rodziców), okien też nie wymyłam. Upiekłam marchewkowca i na tym się skończyła cała przedświąteczna aktywność. Więc co zrobiłam przez Święta...? Czytałam jedną książkę na jeden dzień. Czytałam, odkładałam na półkę, brałam kolejną, czytałam. Po Świętach pognałam do biblioteki. Przez thriller o dziewczynie, której chłopak zaginął ("Dziewczyna, która się boi"), thriller o opętanej szaleńczą obsesją dziewczynie ("Jego doskonała dziewczyna", powieść Emily Giffin ("Pierwsza przychodzi miłość"), thriller o seryjnym mordercy ("Perfekcjonista"), pierwszy kryminał Parsonsa ("Krwawa wyliczanka") po hiszpański thriller "Ona to wie", który zajmował mi dni i noce. Teraz czytam "Cytrynowy chleb z ziarnkami maku" i wcale nie jest to książka kulinarna. Ani nie thriller ;).

Wreszcie poczułam też pełnowartościową wiosnę.
Poczułam ją podczas wycieczki do Sanoka z dzieciakami, zobaczyłam ją w zieleni trawy, wyczułam w zapachu, słońcu i obtartych piętach.
Wskoczyłam już w trampki i bezrękawnik, jeszcze bardziej rozjaśniłam włosy (pasemka plus jaśniejsza farba), piekę właśnie wyżej wspomnianą i moją ulubioną szarlotkę i piję kawę z mlekiem, co mi się już nieczęsto zdarza.
Przyznałam się już, że nie pamiętam zeszłej wiosny, więc tę celebruję wiosennie jak się da.
Niestety dalej nie mam kaloszków (żółty sztormiak z wyprzedaży zalando wisi już w mojej szafie i czeka na białego psa, który łatwo się brudzi i kałuże koło domu), bo dalej nie mam własnego domku i podwórka, ale zamówiłam darmowy katalog z projektami i zakiełkowało.
Mój M. wertuje opasły magazyn, a ja podrzucam mu usłużnie zakładki indeksujące, żeby zaznaczać co ładniejsze chatynki.
Choć oczywiście nic nie przyśpieszamy, to jednak przyśpiesza się termin naszego ślubu, a wraz z nim wejdzie w życie moje nowe nazwisko i może nieco bardziej sprecyzowany plan pt. "Co dalej z mieszkaniem?". Z jednej strony nasze mieszkanko jest genialnie umiejscowione (ścisłe centrum, wszędzie blisko, mogę wyskoczyć do biblioteki albo do spożywczaka w kapciach), jasne i wygodne. Mieszkamy sami, rządzimy jak chcemy, rzeczy upychamy po kątach albo wywozimy do rodziców ;).Właśnie. Poza tym i jedno i drugie ciągnie do własnego trawnika, a dodatkowo M. do grilla, mnie do szklarni z pomidorami i krzaczków malin. No i do kaloszków.


Mateusz (a jakże) w pracy, Blue ma w nosie burzę i śpi rozwalony na łóżku jak kcięciunio, szarlotka się studzi, kawa buzuje w moim krwioobiegu. Może wezmę tego małego hultaja niebieskiego do  moich rodziców, żeby mógł zgłębić tajniki schodów, garderoby i rzucania się do psa, jak to robił wczoraj. A może pójdę na spacer, wzmocnię swą mizerną kondycję i rozruszam zasiedziałe mięśnie i kark piekący od pochylania się nad książką.
W pracy wolne do poniedziałku, kwitnę z tego powodu ze szczęścia, zacieram paluszki i szykuję się do odpoczynku. No głównie to do czytania. Mierzę też suknię ślubną, letnie szorty w kolorze spranego dżinsu, kuse bluzeczki bez ramion i spódniczki, odsłaniające moje trupioblade nogi. Szoruję piekarnik, oddaję się przyjemności ciszy bez telewizora albo patrzę przez okno na ludzi uciekających przed deszczem.
Jakby nie mogli sobie założyć sztormiaka w optymistycznym odcieniu żółci... ;)






Komentarze

Popularne posty z tego bloga

wróciłam!

Musiało upłynąć trochę wody, musiał mnie zacząć boleć kręgosłup, żebym doszła do wniosku, że szczupłość nie równa się zdrowie, ale z dumą melduję, że wróciłam do dobrej kondycji. Kondycję bardzo łatwo stracić, a ciężko do niej wrócić. Moja poszła razem ze zmianą pracy, związkiem, przeprowadzkami i zmianą trybu życia na chill, kocyk i kotki. Więc tak naprawdę już parę lat temu. I nie potrafię, powiedzieć czemu, bo nikt mnie siłą pod tym kocem nie trzymał, koty naprawdę nie są aż tak absorbujące, a ja przecież zawsze byłam trochę ADHD. Wprawdzie gdzieś tak w covidzie, kiedy namiętnie udzielałam się w nieswoim ogródku - tzn. głównie woziłam taczki i chciałam wozić taczki, uznałam, że siłę jakąś tam mam. Ale nic poza tym. Przez to lato dbałam o siebie. Dużo spacerów, dużo roweru, trochę biegania. I bieganie też mi wychodziło - w sensie więcej było biegania niż chodzenia, zakwasy też były solidne, a ja czerwona jak cegła, więc oszustw nie było. Wraz z nadejściem roku szkolnego zmieniłam się

po turecku +

Nowy Rok zaczęłam kupieniem wielkiego fioletowo-miętowego bidonu i piłki do fitnessu. Nooo i zakwasami w brzuchu.  I wcale nie miałam postanowienia dbania o formę, bo zmianę trybu życia wdrożyłam już jakiś czas temu - po prostu.  Nie robię żadnych noworocznych postanowień, chyba, że takie wewnętrzne, bardziej osobiste, dotyczące zmian w sobie samej, ale które nie są jakoś bardzo górnolotne. Z wysokości szybko się spada. Odkąd wróciłam do pracy, cierpię na brak czasu na czytanie, ale w poprzedni weekend nadrobiłam wszystko. I udało mi się zrobić Killera Chodakowskiej - zapomniałam już, jak on kopie. Nie wiem, może znacie bardziej intensywne ćwiczenia, ale dla mnie Killer jest z tych ćwiczeń, które naprawdę dają w D. Ale z niewiadomych przyczyn (a może z tych, że jednak długo siedzę i pracuję) ostatnio dość mocno doskwiera mi kark, w ten weekend uprawiałam więc ćwiczenia dla seniorów pt. "Zdrowy kręgosłup". Lol. Poza tym mamy mrozy, dzień dalej parszywie krótki, auta nie chcą n

lattementa

Ten dzień zaczął się o piątej nad ranem i nigdy wcześniej nie wstawało mi się tak dobrze o tak wczesnej porze. Ten dzień był pełen napięcia, ale i niepewności. Ten dzień zapamiętam jako walkę ze snem na trasie, a potem boskie kimanie na mini poduszeczce opartej o pas, podczas jazdy na autostradzie. Ten dzień był najlepszym dniem z mojego życia. - A ślub? A kotki? - No dobra, ze ślubem i kotkami ;) Ale jednak najdłużej marzyłam o pięćsetce ;]. Potem było już tylko oglądanie, testowanie i wreszcie zakup. I wargi spierzchnięte od oblizywania się.  Voila - po dziesięciu latach marzeń jest Pani właścicielką włoskiego miętowego maluszka i dostaje Pani włoskie wino w prezencie. Bum! ;) Na dzień dobry były odwiedziny na stacji benzynowej (frajda; nigdy nie sądziłam, że tyle radości może dać tankowanie wyśnionego samochodu) i w galerii (pierwsze parkowanie w podziemnym parkingu - musi być zdjęcie).  Na drugie śniadanie wleciała wężykowa Pandora i lśniący nowością charms samochodzik w malutkim p