Przejdź do głównej zawartości

Rodzicielstwo bliskości

W moim wieku u większości dziewczyn pojawia się przebłysk o zostaniu matką, w moim roczniku większość dziewczyn najchętniej zachodzi w ciążę, przed trzydziestką najlepiej rodzi się pierwsze dziecko.
Ja jestem w tej grupie, która mówi, że dziecka mieć nie chce i nie będzie i jeśli los nie zechce być okrutny i nie zmaluje nam wpadki, dziecka mieć nie będziemy.

Mamy za to kota, który od zawsze był moim marzeniem i który jak wiecie jest moim oczkiem w głowie.
Kota bardzo mieć chciałam.
Nie wyobrażałam sobie bez niego życia.
Wprawdzie myślałam, że będę wtedy sama i że kot będzie dla mnie singielskim substytutem przyjaciela, towarzysza, współlokatora, a teraz jak już mam prawie męża, kot wskoczył w rolę dziecka, zwłaszcza, że kupiliśmy go jak miał 8 tygodni.
Odkąd mam Blue jestem przeszczęśliwa, zadowolona z życia i zakochana w nim po uszy.
Odkąd mam kota, mam swoją małą puchatą kotwicę. 
Już na samym początku spędziłam z nim ponad tydzień w domu, nie wychodząc na krok w majowy weekend, żeby po tych siedmiu dniach wyjść do ludzi i już wtedy zacząć mieć wyrzuty sumienia.
Bo ja jestem z tych, które mają myślenie przesunięte na inny tor.
Ja jestem wegetarianką, ocierającą się o weganizm, ja prędzej poddusiłabym księdza mówiącego o chronieniu życia poczętego u zgwałconej 14-latki niż utopiła nowonarodzone kocięta, ja z tych co ratują, płaczą na widok, przeżywają i zdecydowanie wolą zwierzęta od ludzi.
Ja zwierzęta traktuję po ludzku.
Gdybym nie miała kota, prawdopodobnie dziś cierpiałabym na depresję i syndrom niespełnienia, bo obecnie kot jest dla mnie tym, czy dla większości normalnych kobiet dziecko.

Odkąd mam Bluśka, nie wiem co to beztroska, choć oczywiście mruczenie i jaśnie niebieska mordka wynagradzają mi to w każdym calu - jak każdej kociej mamie.
Bywało, że wstawałam do kociaka o 4, bywało że o 2, czasem i o drugiej i o czwartej, nagminnie dzień zaczynaliśmy o 6.
Czasem wciąż zdarza się, że Blue nas obudzi i obowiązki służby nocnej pełnię ja, podobnie jak ja odpowiadam za zajmowanie się nim, jeśli jest diabelnie wcześnie rano. Reguła jest jedna - jeśli jestem wyspana i zdrowa, Blue nie wstaje. Blue budzi mnie kiedy mam migrenę, okres, jestem przeziębiona albo mi niedobrze.
Karmienie, weterynarz, opłaty, koszty i kupy też są moje.
W kwestii kup - jak każda matka - wiedzę mam ogromną.
Moja koleżanka umie w locie złapać dziecięce wymiociny, mnie nic nie budzi tak dobrze jak odgłos szurania łapkami w żwirku, niezależnie od tego czy jest północ czy trzecia w nocy.
Może i kot ma zamkniętą kuwetę z filterkiem i wahadłowymi drzwiczkami, ale ma też zdolność regularnego ob*rywania tyłka, a że tyłek ten ląduje co noc na naszej poduszce (preferujemy rodzicielstwo bliskości), wskazane jest, by był czysty.
Po zmianach karmy, wizytach u weterynarza, badaniach i próbach wiemy, że Bluś nasz nie powinien pić mleka (nawet kociego, bez laktozy), nie może jeść mokrej karmy, ludzkiego pożywienia i generalnie żadnej karmy, która nie jest Royal Kittenem. Nie je i nie pije. I niestety wpadki i wypadki się zdarzają.
W łazience mam duże kwadratowe płatki (niemowlęce), pieluszki w kotki (niemowlęce) i nożyczki, więc choć nie zdarza się to już za często, akcja "obsrana dupa" w nocy albo nad ranem się pojawia dla przypomnienia, że kot to żywa istota, nie puchata kulka.
Zdarza się też kiedy jestem wyjątkowo zmęczona, kiedy nie mam czasu albo kiedy chcę odpocząć.
Okiełznanie bojącego się wody kota, wymycie go, wytarcie i wysuszenie to 10-30 minut, moje ubrania (w tym też piżama) do prania, do prania kocia "pielusia", do czyszczenia pół podłogi i umywalka plus masa sierści. Wszędzie.
Swoją drogą - nie zawsze zdarzy się "wypadek". Ale zawsze muszę to sprawdzić. Więc zanim Blue wyskoczy ze żwirku (czy to poranek, piąta nad ranem czy 1 w nocy), ja już na niego czekam, świecę światło i zaglądam. Jak czysto - mruczę i idę spać, jak nie - biorę go pod pachę i pogwizdując idę do łazienki.
Oczywiście nigdy nie byłam na to zła, nigdy nie miałam wstrętu ani niechęci. Ja robię to mechaniczno - delikatnie jakby natura wyposażyła mnie w tajną sztukę opanowywania kociej toalety, równocześnie otwierając okno, sprzątając kuwetę, myjąc ręce i nucąc wesołą nutkę.
Jak Bluniek się zrzyga, też ćwierkam do niego uspokajająco, uspokajająco mówię jak obcinam pazurki i jak histeryzuje podczas szczepienia. Bo my szczepimy. Po wielu rozmowach i negocjacjach doszliśmy porozumienia, że kot to i tak stworzenie z natury autystyczne, więc nic mu nie zaszkodzi. Chrzcić też nie musimy, o diecie wegetariańskiej dyskutować ani tyle. Bailando.
Jedyne ważne decyzje to czy pozwolić wskoczyć na ławę, czy kupić mu błękitny czy miętowy kocyk i czy podać dwa czy trzy przysmaki, żeby czasem nie cierpiał na nadwagę ;)


Kupa kupą, każda (w tym kocia) mama wie, że gorzej jak kupy nie ma.
Kiedy więc po przeprowadzce Blue się zbuntował przeciwko nowemu miejscu i nowemu zapachowemu żwirkowi moje schizy sięgnęły zenitu. Blue z natury jest małym obsrańcem, więc dwa dni bez korzystania z toalety to coś co nie zdarzyło mu się nigdy.
Był weekend, w tym niehandlowa niedziela i nie miałam gdzie kupić mu żwirku.
Przed dwa dni trzęsłam się i próbowałam zachęcić go, żeby do kuwety poszedł.
Jak tylko kładł się na boku albo nie bawił się tak żywiołowo jak zwykle trzęsłam się, że ma skręt kiszek albo pęcherza. Niewiele brakło, żebym sama dla przykładu zlała mu się do kuwety, ale jednak ta odrobina zdrowego rozsądku (*której pewnie bym nie miała gdybym miała zwiększony podczas ciąży i porodu stosunek hormonów do neuronów i gdybym dowiedziała się co znaczy macierzyństwo) zwyciężyła.
Skręt kiszek się ulotnił jak w poniedziałek rano poleciałam kupić odpowiedni żwirek, a w naszym domu znów zapanowała harmonia, grzebanie w żwirku i nocne trącanie mnie przez Mateusza: "E, mama, wstawaj, chyba kupa".


Odkąd mam Bluśka nie jest powiedziane, że muszę wstawać skoro świt, bo kot zwykle zostaje w łóżku tyle co ja, jednak mój makijaż czy kawa są mniej ważne niż kuweta, witaminy, karmienie czy nawet porcja pieszczot. Wszak kot ma zostać w mieszkaniu na 3 do 8 godzin, więc muszę go solennie wypieścić i się nim zająć. Oznacza to kota na kolanach przy jedzeniu płatków, kota podczas porannej toalety obserwującego mnie z podłogi i kota próbującego wyciągnąć mi kanapki z torebki.
Wodę trzeba wymienić, miski wymyć i napełnić, kota nie zadeptać, przegonić ciekawski pyszczek i nie obrać się cała z sierści. Potem muszę mu dać tabletki na otarcie kocich łez i wyjść nie patrząc na jego smutną mordkę.
Jeśli ja jestem w pracy, a mój Mateusz w domu, oprócz pytania "Co robisz?", pytaniem nr 2 jest: "Co robi Bluś?". Oczywiście lecą relacje fotograficzne, Blue leżący na biurku, podczas gdy mój M. gra w fifę, Bluś leży na stole, Bluś leży pod stołem. "A jadł?"  "A śpi?" to normalny zestaw pytań, stały jak repertuar w Polsacie.

Pierwsze co robię jak wrócę do domu to kot.
Kot na ręce, kot mruczący, kot ze mną w łazience, kot chodzący za mną krok w krok.
Kot zamiast obiadu, kocie wąsy zbliżające się niebezpiecznie do kubka z kawą, kocie łapki próbujące zwinąć coś z mojego talerza.
Kocham te moje puszyste łapeczki z mięciutkimi poduszeczkami, uważam że nie ma nic piękniejszego niż małe kocie łapki, a tupot kocich stóp brzmiałby dla mnie jak melodia gdyby nie to, że kot porusza się bezszelestnie. Zwłaszcza, jak zostawi się jedzenie na blacie kuchennym albo miskę z mlekiem na stole.

Kiedy wychodzę z domu, niezależnie od tego czy to zakupy, grill, towarzyskie spotkanie czy praca nigdy nie zdarzyło się, żebym nie miała wyrzutów sumienia.
Nigdy tak szybko nie chciałam wracać do domu.
I wywalone mam na imprezę, fajną zabawę, skoro w głowie tłucze mi się "On jest cały dzień sam w pustym (do niedawna ciemnym) mieszkaniu, a ja wracam i od razu wychodzę". Kiedy wracamy do domu, (czasami procentowy) Mateusz idzie się kąpać i spać, a ja tulę, miziam i zabawiam, czyszczę kuwetę, wymieniam wodę, sypię karmę. Regułą jest, że jeśli wrócimy do domy późno, a Mateusz idzie spać, Blue albo miauczy albo rozrabia zamiast spać. Regułą jest też obsranie się jak wrócimy późno, nie wiem czy już o tym wspominałam ^^.
Czasami w soboty, kiedy miałam robić pranie, prasować, składać i gotować, a Blue płakał pod balkonem bo chciał wyjść do słonka, robiłam przerwę i brałam go na zewnątrz.
Robota nie ucieknie, moje czytanie to nie koniec świata, a trzymać kota w domu i nie dać odrobiny światła słonecznego to zbrodnia.
Nigdy mi nie żal pieniędzy wydanych na kocie akcesoria, przysmaki, zabawki. Sobie nie kupię, kotu muszę.
Kot nasz jest niewychodzący, oprócz niego nie mamy żadnego zwierzaka, dlatego kiedy tylko mogę biorę go ze sobą, kiedy tylko mogę biorę go na szelkach na trawkę i kiedy tylko mogę socjalizuję go z domowymi petsami.
Wyprawa z kotem to przedsięwzięcie. Transporter jest ciężki, kiedy zapinam go w pasy, jestem cała mokra.
Muzyka nie może być za głośna, ja cały czas muszę mówić melodyjnym głosem do kota.
Jak prowadzi Mateusz, siadam z tyłu, żeby uspokajać kota. Tak, nie siedzę z przodu z chłopakiem, siedzę z tyłu z kotem, bo inaczej jest płacz.
Jak prowadzę ja... Myślę, że 100% skupienia mam wtedy, kiedy nie mam na tylnym siedzeniu płaczącego i zawodzącego Blue.
Jak jeździmy sami szybko znaczy fajnie. Z kotem trzęsącym się w transporterze syczę: "Wolniej, ostrożniej, uważaj". Każdy próg zwalniający, każdy zakręt... I widzę jak Blusiem rzuca w transporterze... Albo pomyślę, że zaraz wyrzyga pół miski karmy na kocyk...

Najpiękniejszy dla mnie widok to nie Mateusz w nowej koszulce czy Mateusz grający na telefonie tylko Mateusz przytulający kota.
Albo Mateusz noszący kota na rękach.
Lub całujący go w łepek.
Ten niekoci Mateusz, ten Mateusz pt. "Nigdy nie będziesz mieć kota".
Blue w jego ramionach, Blue mruczący, Blue zadowolony.
Oczywiście biegnę wtedy do nich, uśmiecham się, serce tańczy mi ze szczęścia.
Oczywiście lecę do Mateusza, ale całuję i patrzę na kota.
Czasami leżę w łóżku zaspana, ledwo wybudzona. Obok mnie Blue, słodki i rozkoszny. Przychodzi Mateusz, głaska mnie, ciuma i zaczyna gadać. Do kota.

Od kiedy razem z Mateuszem zajmowaliśmy się psiakiem znajomych i popełniliśmy ten błąd, że pies spał z nami w łóżku i nam przeszkadzał - kota, zaledwie 7-tygodniowego od początku nauczyliśmy, że w łóżku przeszkadzać nam nie wolno.
Sypialnia rzecz święta i Blue dobrze o tym wie.
I tak, choć bywało różnie, kot nigdy nie rządził w naszej sypialni.
Kot jest obeznany z tym, że my się sobą zajmujemy zupełnie jak wie, że wychodzimy do pracy albo idziemy pod prysznic i może obserwować z łazienkowych płytek kaskady kropelek spływających po szkle.
Pod prysznic kota nie bierzemy, z sypialni czasami też wylatuje.
Nie mogę jednak powiedzieć, żebym była mistrzynią zen kiedy słyszę jego zawodzenie pod drzwiami i nie mogę powiedzieć, żebym (jak dostanę zgodę) nie biegła do drzwi, by go do nas wpuścić. Zawsze to robię i przytulamy się nie we dwoje, a w trójkę. Przecież "maleństwo i tak nie wie, co robicie w łóżku, rodzice", tak uczą poradniki, nieprawdaż?
Nie powiem też, że nie zdarzyło mi się nigdy wyłączyć myśli i przycisk "relaks" zmienić na "Dlaczego on po południu rzygał? Co mu jest? Co zjadł? Jest chory?", bo kocie rzyganie, katar, dyszenie, osowiałość zawsze już zmienia pojęcie szeroko rozumianego "relaksu". Tak to już jest. Nigdy nie bolała mnie głowa, mogłabym śmiało robić za obiekt badawczy w pracy naukowej: "Skąd podczas nieokreślonej fazy cyklu wysokie libido?", a mój chłopak zapytany za co najbardziej mnie kocha, z pewnością zrobiłby maślane oczy i głupią minę, zanim potrząsnąłby głową i powiedział: "Za dobre serduszko", ale jeśli miałabym wybierać, wybrałabym wpuszczenie kota do sypialni i pójście spać niż słuchanie jego płaczu.
Wiem tylko, że spadający z balkonu kot może czasem nie spaść na cztery łapy, a wywieziony w las spokojny ragdoll zginąłby śmiercią tragiczną i tylko dlatego myślę: "Bądź egoistką i rób swoje" (*).


Kota często biorę ze sobą do rodziców, do cioci, do cioci - babci.
Z kotem nie grozi mi nadwaga, bo średnio co pięć minut muszę za nim chodzić.
Otwarty balkon, otwarte drzwi, wejście za kanapę i niemożność wyjścia.
Coś strąci, coś ruszy.
Jak idę sikać - kot idzie za mną.
Boję się, że się zsika (choć nigdy się nie zdarzyło) albo wyrzyga (bywa). 
Kawę u gości pijam więc letnią. Do połowy, bo potem muszę się zbierać, bo Blue miauczy, bo łazi, bo strąca.
Ostatnio kiedy byliśmy u przyszłych teściów, Blue tak się bał, że zastygł na parapecie i zawodził tak, jak moje domowe koty sygnalizują potrzebę wyrzygania połowy tygodniowego jedzenia. Co tylko odeszłam na krok, Blue robił oczy w słup i zaczynał swoje koncerty piania. Ostatecznie przez całą wizytę pełniłam przy nim wartę. Obiad mi musieli przynieść do salonu, a ja musiałam jeść mrucząc coś do niego i pokazywać, że jestem, bo bałam się, że z tego zawodzenia rzygnie teściom do storczyka. Jak poszłam do łazienki, moją rolę przejął tatuś, ale każdy wie, że tato to nie mama, więc Blue i tak miauczał. Choć bez zawodzenia.

Odkąd mam kota, nie pozwoliłam żeby żadne dziecko poniżej lat ośmiu przekroczyło mury mojego domu, a dzieciaki przychodzące na lekcje angielskiego przede wszystkim instruowałam, żeby kota nie ruszały.
Z dzieckiem kota nie zostawię, prędzej posikam się w majtki niż wyjdę do łazienki, skoro raz po wyjściu zauważyłam co dzieciak robi z moim małym jeszcze kotem.
Jak więc widać życie z małym kocim arystokratą kręci się wkoło jego kup, rzygania i mojego obniżonego standardu sikania ;). Hm. 
Gdyby jakieś dziecko wsadziło mojemu kotu palec w oko, ja wsadziłabym jemu, a gdyby mnie denerwowało, zamknęłabym w pokoju. Dziecko. Nie kota.
Nie pozwalam kota naciągać na rękach, drażnić, szturchać, ruszać jego wąsów, ciągnąć za uszy, wkładać palców do oka ani do mordki.
Teraz tylko nie wiem, jak zaprosić do siebie koleżankę z dziećmi na nowe mieszkanie...


Wakacje są super.
Super są weekendowe wypady, wyjazdy, wycieczki i wyjścia.
Jesteśmy młodzi, pracujący, zarabiający. Z odłożoną (jeszcze) kasą, jeszcze bez kredytu.
Tęsknota jest straszna, nie ufam nikomu, bo wiem, że kot może się rozchorować, wyjść na balkon i wypaść - w końcu moja mama nie wie, że Blue w sekundę znajduje się po drugiej stronie barierek, siostra nie chce go tulić co rano jak ja, Blue tęskni, ja tęsknię, kiedy mogę to dzwonię, ale generalnie... nie wyjechałabym na dwutygodniowe wczasy. Nie póki Blue jest mały. A w sumie kot to całe życie małe dziecko.


Ile kosztuje mnie kot?
Najdroższa jest wyprawka - legowisko, w którym nie śpi, bo śpi z nami, użytkowany często drapak, miski, pojemnik na karmę, szczotki, zabawki.
Musi minął pół roku, żeby dotarło do nas, że kot zabawki ma w nosie, bo woli zmiętolone paragony, plastikowe kapselki i szeleszczące cukierki w kolorowych papierkach i dopiero wtedy przestaje się mu kupować materiałowe myszki z kocimiętką i piłeczki.
Potem najlepiej karmę i żwirek kupować w necie albo na promocji. Ja kupuję wszystko na zooplusie, karmę zwykle 4 kilogramową, przysmaki w wielopakach, żwirek w Lidlu.
Wtedy wychodzą jakieś 100 zł na miesiąc, nawet jeśli kupuje się coś lepszego.
Najgorszy jest weterynarz, bo to wydatek rzędu 120-200 zł.
Naprawdę nie trzeba 500 plus, żeby to ogarnąć, tyle co na kota to umiem wydać w galerii na ciuchy, a żaden sweter czy majtki nie dałby mi tyle radości co Blue chrupiący karmę, Blue ziewający czy Blue patrzący na mnie niebieskimi oczkami.


Oczywiście każdemu się dziwię, dlaczego nie ma kota, czemu nie chce mieć kota i jak można bez kota żyć.
- Jak to "nie czas na kota"? Kochana, Twój zegar biologiczny bije! - chciałabym powiedzieć każdej koleżance.
Kot to mała iskierka, która spadła z nieba. Jak to NIE CHCESZ mieć kota? Bo robi kupę i wymaga poświęcenia? Pff. Egoistka! Kot nadaje życiu sens, koty są przyszłością, koty i ryby głosu nie mają. Co to za dom bez kota? Małżeństwo, które nie chce kota?!Kup sobie kota, potem może być za późno. A co zrobisz na starość? Kto Ci dotrzyma towarzystwa? Kto Ci do łóżka piłeczkę poda...? Kota mieć nie chcą? Eee, nowocześni, podwójni single, phi. Pewnie. Bo to tak wygodnie! Nie muszą w nocy wstawać, nie muszą tyłka ob*ranego myć. A w schroniskach tyle biednych istot. Tyle żyć narodzonych, głodnych i spragnionych do nakarmienia! Taa, teraz kota nie chcą, a potem płacz, bo nie będę mogli mieć... ;)


Ślub to będzie z pewnością wyjątkowy dzień (dotychczas było "pod warunkiem, że będę mieć na sobie wymarzoną suknię", a tę już mam ;)), już cieszę się tym dniem, bo póki co rodzinę spotykam i poznaję na pogrzebach. U mnie to same pożegnania, odchodzenie, płacz i tęsknota. Nie chce już płakać, chcę mieć radosne wydarzenie.
W bilansie ogólnym jednak, dzień ten postawię na równi z dniem (31.03) kiedy Mateusz zgodził się na kota, z dniem (11.03) kiedy urodził się Blue i dniem (28.04) kiedy trafił do naszego mieszkania.
...



Blue to moje szczęście.
Blue to mój cukiereczek.
Blue to mój skarbek.
Dla niego zmienię wszystko, dla niego kupię wszystko.
On zmienił moje życie, nie wyobrażam sobie życia bez niego.
On nie jest upierdliwy - jest absorbujący.
Nie jest uciążliwy - jest delikatnej natury.
Nie jest problemem - jest naszym szczęściem.

Na jego punkcie totalnie sfiksowałam i nie zamieniłabym mojego kota na nic innego.
Tak, mam pierd**ca, zdaję sobie z tego sprawę.
Tak samo jak mam manię czytania, dodawania sobie 3 kilo jak patrzę na siebie w lustrze, niejedzenia zwierząt i różne inne dziwności.

I nie mówcie mi: "To normalne, jak nie ma się dziecka. JAK JUŻ będziecie mieć (i tu o zgrozo pada liczba mnoga ;D) DZIECI...", bo u nas pomnażanie potomstwa liczy się w czterech łapkach i się na czterech łapkach razy kilka ;)

Do Mateusza jestem czasami i oschła i nerwowa i sfrustrowana, bo to normalne, logiczne i ludzkie.
Do kota nie wolno z nerwami i pośpiechem.
To delikatne, małe, bezbronne i z wielkimi oczami.

Wiem jak zmienia się życie kiedy ma się coś co się pragnęło do opiekowania i coś kochanego do kochania.
Dlatego z całą świadomością tego co znaczy chcieć, kochać i zmieniać się  - nie chcę mieć dziecka.




* nie dotyczy chorób, wypadków, kupy i rzygania.
(to teraz trzeba odszukać tę gwiazdkę w tekście xD).

PS Ponieważ już wiem, że co niektórzy mogą nie zrozumieć aluzji, metafor i przejaskrawień, (z drobnym naciskiem, że mimo wszystko co kto myśli DLA MNIE KOT TO ISTOTA ŻYWA, CZUJĄCA, PODOBNIE JAK INNE ZWIERZĘTA), pragnę przypomnieć, iż odkąd skończyłam dwadzieścia lat, trudniłam się bawieniem dzieci jako niania. Mówiąc "dzieci" mam na myśli istoty ludzkie w wieku od 4 miesięcy do lat 7, w liczbie od jednej niemowlęcej sztuki do dwunastu wspaniałych na weselu, łącznie w ciągu swej kariery opiekuńczej wybawiając jakieś trzydzieścioro dzieci, więc mam świadomość jak wygląda zajmowanie się dzieckiem z autopsji, nie z reklamy Bambino. I jeśli psioczę na opiekę nad bobasem to znaczy, że sikałam z otwartymi drzwiami, przewijałam kupę po pachy, aplikowałam czopki i nie spałam w nocki.







Komentarze

Popularne posty z tego bloga

wróciłam!

Musiało upłynąć trochę wody, musiał mnie zacząć boleć kręgosłup, żebym doszła do wniosku, że szczupłość nie równa się zdrowie, ale z dumą melduję, że wróciłam do dobrej kondycji. Kondycję bardzo łatwo stracić, a ciężko do niej wrócić. Moja poszła razem ze zmianą pracy, związkiem, przeprowadzkami i zmianą trybu życia na chill, kocyk i kotki. Więc tak naprawdę już parę lat temu. I nie potrafię, powiedzieć czemu, bo nikt mnie siłą pod tym kocem nie trzymał, koty naprawdę nie są aż tak absorbujące, a ja przecież zawsze byłam trochę ADHD. Wprawdzie gdzieś tak w covidzie, kiedy namiętnie udzielałam się w nieswoim ogródku - tzn. głównie woziłam taczki i chciałam wozić taczki, uznałam, że siłę jakąś tam mam. Ale nic poza tym. Przez to lato dbałam o siebie. Dużo spacerów, dużo roweru, trochę biegania. I bieganie też mi wychodziło - w sensie więcej było biegania niż chodzenia, zakwasy też były solidne, a ja czerwona jak cegła, więc oszustw nie było. Wraz z nadejściem roku szkolnego zmieniłam się

po turecku +

Nowy Rok zaczęłam kupieniem wielkiego fioletowo-miętowego bidonu i piłki do fitnessu. Nooo i zakwasami w brzuchu.  I wcale nie miałam postanowienia dbania o formę, bo zmianę trybu życia wdrożyłam już jakiś czas temu - po prostu.  Nie robię żadnych noworocznych postanowień, chyba, że takie wewnętrzne, bardziej osobiste, dotyczące zmian w sobie samej, ale które nie są jakoś bardzo górnolotne. Z wysokości szybko się spada. Odkąd wróciłam do pracy, cierpię na brak czasu na czytanie, ale w poprzedni weekend nadrobiłam wszystko. I udało mi się zrobić Killera Chodakowskiej - zapomniałam już, jak on kopie. Nie wiem, może znacie bardziej intensywne ćwiczenia, ale dla mnie Killer jest z tych ćwiczeń, które naprawdę dają w D. Ale z niewiadomych przyczyn (a może z tych, że jednak długo siedzę i pracuję) ostatnio dość mocno doskwiera mi kark, w ten weekend uprawiałam więc ćwiczenia dla seniorów pt. "Zdrowy kręgosłup". Lol. Poza tym mamy mrozy, dzień dalej parszywie krótki, auta nie chcą n

lattementa

Ten dzień zaczął się o piątej nad ranem i nigdy wcześniej nie wstawało mi się tak dobrze o tak wczesnej porze. Ten dzień był pełen napięcia, ale i niepewności. Ten dzień zapamiętam jako walkę ze snem na trasie, a potem boskie kimanie na mini poduszeczce opartej o pas, podczas jazdy na autostradzie. Ten dzień był najlepszym dniem z mojego życia. - A ślub? A kotki? - No dobra, ze ślubem i kotkami ;) Ale jednak najdłużej marzyłam o pięćsetce ;]. Potem było już tylko oglądanie, testowanie i wreszcie zakup. I wargi spierzchnięte od oblizywania się.  Voila - po dziesięciu latach marzeń jest Pani właścicielką włoskiego miętowego maluszka i dostaje Pani włoskie wino w prezencie. Bum! ;) Na dzień dobry były odwiedziny na stacji benzynowej (frajda; nigdy nie sądziłam, że tyle radości może dać tankowanie wyśnionego samochodu) i w galerii (pierwsze parkowanie w podziemnym parkingu - musi być zdjęcie).  Na drugie śniadanie wleciała wężykowa Pandora i lśniący nowością charms samochodzik w malutkim p