Drama i homologacje, czyli ostatnie tygodnie do ślubu (odc. nie wiem który)

Cały cykl wpisów ślubnych opierał się na odliczaniu, ile czasu zostało jeszcze do powiedzenia magicznego:"tak".
Musicie jednak wiedzieć, że jeśli wrzucałam wpis "pół roku" albo "3 miesiące do", zaczynałam go pisać kilka tygodni wcześniej, a potem tylko doszlifowywałam i dopinałam go na ostatni guzik. Tak, żeby nic nie pominąć, nie pisać na ostatnią chwilę i żeby idealnie wstrzelić się w czas.
Kiedy robiłam ostatni wpis "ostatniego miesiąca", podsumowałam w nim wszystko to, co załatwiliśmy do tej pory i to, jak wygląda finał i ostatnia prosta.

Najciekawsze, co przyszło, przyszło po tym, jak dni z 30 zaczęły przesuwać się w kierunku godziny zero i dnia 15 czerwca.
Częstotliwość naszych kłótni sięgnęła wówczas zenitu, a ja zaczęłam się awanturować, jak na przykładną żonę przystało.
Choć generalnie od paru lat jestem nauczycielką, nigdy dotąd nie potrafiłam wznieść głosu na wyżyny jego możliwości.
Powolna transformacja w żonę pozwoliła mi całkowicie bezboleśnie i naturalnie nabyć tę umiejętność i miesiąc przed weselem darłam się umiejętnie jak stare prześcieradło.
Nie wiem, jakie były tematy naszych sporów, jaki bardzo solidne miałam argumenty i jak brzmiały ostateczne rozwiązania waśni. To znaczy wydaje mi się, że ostatecznie prawie nigdy nie dochodziliśmy do konsensusu. Po prostu trzeba było zająć się organizacją, zamawianiem lampek, gotowaniem, porządkami, a potem musieliśmy się z tym przespać, po to, by rano nie pamiętać, co działo się wcześniej.
Nasze kłótnie były bardzo gwałtowne, bardzo głośne (w ogóle nie przejmowałam się sąsiadami, jeśli nie stuknęła 22 - niech mają trochę rozrywki) i - to najciekawsze - całkowicie oziębłe.
Nie było emocjonalnych jęków, rzucania pierścionkiem, nie było zaszywania się samotnie w łazience, o zgrozo - nie było nawet łez! Łez, które nauczyłam się produkować tylko i jedynie dzięki odrobinie ludzkich uczuć, jakie dane mi było wycisnąć z siebie na drodze tej miłosnej dramy.
Byłam wyjątkowo pewna, zimna i opanowana.
O żadnych choćby emocjonalnych okruchach nie było mowy, podobnie jak nie było mowy o dojściu do porozumienia, uspokojeniu się czy przyznaniu racji przeciwnikowi ringu, z którym za niecały miesiąc miałam sobie słodko gruchać przy ołtarzu.

Choć "mężem" i "żoną" ośmielaliśmy się nazywać już w pierwszych dniach wspólnego dzielenia kluczy w Piasecznie (ja, kiedy składałam mu bokserki, on, kiedy kupował mi leki na pęcherz), dopiero w ostatnich tygodniach twardo i dobitnie dotarło do nas, że nie będzie już "chłopaka" i "dziewczyny", a zostaniemy mężem i żoną.
I choć wcześniej komplet ręczników w kontrastowych kolorach, obwiązanych wstążką podpisanych "Mąż" i "Żona" wydawał mi się kiczowaty, teraz poczułam, że moje jednak z takimi napisami powiewającymi triumfalnie na haczyku, czułabym się bardziej uświadomiona. Jak osoba z amnezją, która musi co rano obejrzeć krótki film o swoim życiu, ja miałabym swoje pięć sekund na odczytanie ślubnego afiszu podczas porannej toalety i na oswojenie się z tą myślą przewodnią na cały boży dzień.
Zamówiłam sobie więc wielki kubek z przekreślonym "miss" i dumnym napisem "mrs", który przyszedł zapakowany w celofany i wstążki i który postawiłam w strategicznym miejscu na półce z książkami, już czując na języku smak spijanej małżeńskiej pianki z popołudniowej kawy, choć równocześnie liczba chu i ku mamrotanych codziennie pod wąsem była doprawdy imponująca.

Równocześnie (choć nie pytajcie mnie, jak to możliwe) miałam coś w rodzaju lęku separacyjnego, syndromu sztokholmskiego i ogromnego zalewu nagłych tęsknot, zwłaszcza, kiedy jedno z nas było w pracy. Strasznie chciałam się już zobaczyć, wyściskać, dać otulić ramionami albo po prostu się zobaczyć.
Nie mogłam wysiedzieć końca lekcji, nie mogłam doczekać się powrotu do mieszkania, a nawet - jak to mój zdziwiony M. stwierdził, najpierw biegłam do niego, a nie do kota ^^. Kiedy to jego nie było w domu, czekałam na niego jak na zbawienie, tęskniąc jakbym go nie widziała tydzień, co właściwie równocześnie samą mnie zawstydzało, jak i śmieszyło.

Jeśli myślałam, że moje tak ambitnie wykonane wytyczne, kalendarze z zakładkami indeksującymi, plany miesięczne i tygodniowe, listy rzeczy do zrobienia (z kratkami do odhaczania) i rozłożenie zakupów na poszczególne miesiące roku sprawią, że parę tygodni przed weselem odetchnę z ulgą, grubo się myliłam.
Zakupione kilka miesięcy wstecz zimne ognie nie chciały się palić, a ich ognik był absurdalnie mały, lampek żarówek było ciągle za mało, wciąż i wciąż zamawialiśmy prezenty, kolorowe cienkopisy do księgi gości i tusze do stempli.
Właściwie bardzo mało rzeczy do ślubu udało mi się znaleźć szybko.
Jak sobie przypomnę te godziny, dni, tygodnie szukania podwiązki z idealną koronką i niebieską, ale nie tandetną wstążką, te gorliwe poszukiwania subtelnej i skromnej biżuterii, że już nie wspomnę o poszukiwaniach sukni.
Nie wiedziałam jednak, że będę na tyle pierd***ęta, żeby spędzić kilka godzin na szukaniu odpowiednich kolorów poduszek z tuszem do zrobienia odcisków w niekonwencjonalnej księdze gości...
Bo chciałam kolor miętowy, ale zestaw pastelowy był zbyt nudny, bo jeden odcień mi się nie podobał, innego zaś nie było...
Trzeba było też zamawiać balony do udekorowania domu, kupować plastry i wkładki na otarcia i przeciw otarciom plus inne drobne pierdoły, sprawdzać co chwilę maile, żeby potwierdzać zamówienia, wybierać szablony i akceptować projekty prezentów, nie przeoczyć zmian i pytań usługodawców, dopytywać kiedy nastąpi wysyłka, powoli obgryzając paznokcie, że może jednak za późno się za to wzięliśmy. A może po prostu za dużo zaczęłam chcieć, motywując się tym, że wesele ma się raz w życiu i plan "Minimum" zmienił się w plan "A może jeszcze?".
Bywało tak, że kurierzy przychodzili drzwiami i oknami, a to z elementami garderoby, a to z delikatnymi woreczkami z organzy, a to jeszcze z dekoracjami, a do Inpostu jeździłam po kilka paczuszek hurtem.
Dni dalej kręciły się wkoło załatwień.
Poniedziałek - garnitury, piątek - przymiarka sukni, wtorek - ksiądz, środa - zakonnica, codzienne próby tańca we własnych czterech kątach, codziennie domawianie, przelewy, przerabianie piosenki na pierwszy taniec. Tu zespół, tu manager. Sprawdzanie czy nic się nie przeoczyło, zamawianie alkoholu, robienie fryzury z wiankiem, kolejne i kolejne przymiarki sukni, przyklejanie naklejek na butelki, wtykanie magnesów do woreczków.
Tak bardzo chciałam dodać sobie otuchy w tej przedślubnej podróży, że usilnie szukałam książki o ślubie, a jak już taką znalazłam, chciałam ją jak najszybciej skończyć, bo czułam się totalnie wymęczona tymi opisami przygotowań.
Taniec raz nam wychodził, raz nie, ja byłam nieustannie rugana za próby przejęcia kontroli, jednak kiedy nie robiłam małych przypominajek, sycząc przez zęby "wychylenie", "obrót", "podnoszenie", łapałam opierdziel, że nie pilnuję.
Zagryzałam więc zęby i uśmiechałam się w stronę potencjalnej widowni, niemal czując koronkowy materiał sukni prześlizgujący się koło moich kostek, choć może był to puszysty ogon naszego nagminnie ignorowanego kota, który domagał się sprzątnięcia kupy z kuwety albo odrobiny ludzkiej uwagi.


Choć cały okres przygotowań starałam się o siebie dbać, ostatnie tygodnie przechodziłam samą siebie, codziennie pochłaniając tyle karotenów, co nigdy w całym życiu, jedząc Biotebal jak cukierki i czyniąc z pielęgnacji twarzy i włosów coś w rodzaju małych obrzędów. Rano wstawałam bez szemrania, żeby wypicykować buźkę specyfikami i wklepać w nią życiodajne kremiki, a wieczorem spędzałam godziny na snuciu się po mieszkaniu z turbanem pełnym wysypujących się spod niego włosów ciężkich od odbudowujących masek i maseczek.
Przestałam nawet jeść słodycze, żeby mieć więcej miejsca na rzeczy bardziej wartościowe, a produkty dobierałam według ich właściwości. Migdały, awokado, pomidory, rzepa... Czasami gorzka czekolada z chrupiącymi kawałeczkami mięty^^.
Ograniczałam pilnikowanie paznokci do minimum, żeby do czerwca były długie (wyglądałam jakbym miała małe łopaty przyklejone do palców, ale bałam się je tknąć), siedząc w domu rozpuszczałam włosy, żeby nie ciągnęła ich gumka, a dwa razy (!) pokusiłam się nawet o wyciągnięcie okurzonej maty do ćwiczeń i wykonaniu paru ćwiczeń na pośladki. Zdjęłam swój noszony od niemal dwóch lat wisiorek z gwiazdkami, bo ranił mi skórę i ciągle miałam mikroranki na karku. I nawet przestałam tak żywiołowo bawić się z kotem, żeby uniknąć zadrapań na policzkach i rękach (czasami po większym wściekaniu moje przedramiona przypominały starcie z tygrysem bengalskim, a nie uroczym kiciusiem).

Największym szokiem, kiedy przełknęliśmy już opłaty za kościół, okazały się być ceny usług siostry zakonnej, która jako jedyna miała homologację na dekorowanie ołtarza i które to w moim mniemaniu wystarczyłaby na zasypanie całego naszego niewielkiego miasteczka kwiatami świata.
Spodziewałam się, że na kwiecenie ołtarza przeznaczymy jakieś 300 zł, a okazało się, że mamy zapłacić 6 stów na dzień dobry. Najlepsze było jednak to, że kiedy zgadałam się z dekoratorką, okazało się, że cena wcale nie jest wygórowana i że za kościół można nawet zapłacić i tysiąc i dwa.
Bogu dzięki, że kościół po remoncie i ksiądz proboszcz zabronił przypinać cokolwiek do ławek, bo chybabyśmy się przewrócili i nie wstali.
Nie mówiąc już o tym, że słabo mi się zrobiło, kiedy przypomniałam sobie, jak uparcie twierdziłam, że na pewno chcę udekorować taras restauracji wielkimi kulami ŻYWYCH kwiatów, choć słyszałam w tle cichutki złowieszczy głosik: "koszty, koszty".
Wydatki znów się nam zbiegły - tym razem z zapłatą za podróż poślubną, a pechowo terminy mieliśmy napięte i cieszyłam się tylko, że nic się nie pokrywa.
28 maja keratyna na włosy, 4 czerwca posiedzenie rady pedagogicznej, 5 czerwca - farbowanie włosów i próbny makijaż, 7 czerwca obrona podyplomówki, 9-10 czerwiec - ostatnie ustalenia z księdzem i druga spowiedź, 12 czerwca - konferencja, a tuż po ślubie zakończenie roku szkolnego (19ty) i podróż (26.06).
Niektóre sprawy wydawały się być karkołomne, a fakt, iż trzy tygodnie przed ślubem zaczęła mnie boleć ósemka, która dodatkowo zaczęła ropieć i puchnąć spowodował, że miałam więcej niż przedślubną sraczkę, antybiotyk i nieopartą chęć, żeby walnąć się głową w ścianę.


Deszczowy maj nie pozwolił nam biegać, zimne dni nie sprzyjały złapaniu zdrowej opalenizny, długie popołudnia zachęcały do spania, a wieczory upływały na dzikich modłach o ciepły i słoneczny czerwiec.
Największą niespodzianką jednak okazało się nie nieśmiałe słonko, które przywitało nas, gdy zerwałam kartkę "MAJ" z kalendarza, nie pięknie przerobiona suknia, w której wyglądałam naprawdę kobieco, tylko mój zwykle niezdyscyplinowny cykl, który na ogół plątał się między 28, 32 lub też dla śmiechu 43 dniami, a który tym razem pozytywnie zaskoczył na swoje miejsce i praktycznie zagwarantował mi całkowicie biały i spokojny dzień w dniu ślubu.

Pominę przy tym fakt, że według moich skromnych obliczeń, dzień absolutnie nie biały i nie spokojny plasuje się między wyjazdem na podróż poślubną, a pobytem na boskiej (greckiej) plaży z zielonym tłem i lazurowo niebieską wodą.
Brawo ;).

* 10 dni przed miałam chore gardło, krtań i tchawicę,
* dwa dni przed uderzyłam się w goleń o szafkę w łazience,
* podczas prób tańca wybrudziliśmy ślubne butki.









Komentarze