Przejdź do głównej zawartości

Jak złamać maj?

Urwała się chmura.
Leje tak, że powoli do przedślubnej sr***i dochodzi jeszcze obawa o mieszanie błota pod kościołem w dzień ślubu.
Przewertowałam już pół internetów, żeby znaleźć przezroczystą parasolkę.
Oprócz tego, że obawiam się o "swój" dzień, deszcz nie przeszkadza mi aż tak jak powinien.
Poranki z bębniącym o szybę deszczem powoduje u mnie niechęć do wstawania, ale popołudniami zdarza mi się uciąć sobie dzięki niemu popołudniową drzemkę.
Powoli, samoistnie i naturalnie wygaszają się moje lekcje angielskiego, bo to już prawie czerwiec i prawie wakacje, więc z zajętych popołudni zrobiły mi się popołudnia zagrzebane w kocyk, sączące herbatę i miziające się z kotem.
To straszne, ale nigdy tak miło nie czytało mi się książek, nigdy tak dobrze nie spędzało wieczorów.
Tak na luzie, bez stresów, bez presji.
Prawie jak byłby wrzesień i masa czasu do wesela, a nie głośno tykające odliczanie.
Ale oczywiście jak większość normalnych ludzi, czekam na słońce.
Bo w hamaczku, na ławce w parku i na kocyku czyta się jeszcze lepiej.

Zbliżają się wakacje i chociaż zapisałam się na grupę Korfu, kiedy myślę o wakacjach, nie od razu przychodzą mi do głowy ciepłe wieczory i genialne widoki.
Najpierw widzę 74 wolne, niczym nie zmącone dni.
Dni spędzone na lenistwie, kręceniu się bez celu po mieście, majtanie stopą w powietrzu podczas zgłębiania seriali, spacery z psem i jedzenie owoców prosto z krzaczka.
Dni, kiedy będzie padał deszcz, a ja powiem sobie głośno "Wracam do łóżka", kiedy zjem swoje płatki, bez pośpiechu i bez patrzenia na zegarek, a po południu założę kalosze i wyjdę na spacer i wrócę z naręczem książek z biblioteki, a gdy słońce będzie prażyć od rana, dzień zacznę od prysznica, a potem będę się pławić w upale albo basenie.
Wiadomo, że trochę mnie to przeraża, jak i bawi. Nie miałam wakacji od lat, nie mówiąc o wolnym w dniach tych typowo letnich, ale w zasadzie nie miałam też dłuższych okresów bez zajęcia i może to być ciut uwłaszczające.
Najśmieszniejsze jest to, że aktualnie (oprócz spania w dzień i czytania książki za książką) biegam między pracą (plus konferencjami i spotkaniami), studiami (i rychłą obroną), a mierzeniem ślubnej sukienki i załatwianiem spraw ślubnych, a wszystko utnie się mniej więcej  tym samym czasie i będę się trudnić nicnierobieniem.
Na pewno fajnie będzie złapać oddech i z pewnością przywyknę do tego luksusu, ale na razie trochę się tego boję.
Ćwiczę już teraz, oglądając Californications, jedząc codziennie truskawki i codziennie szukając sobie zajęcia.
Przecieram okap, robię remanent w kosmetykach albo lekach, chodzę do biblioteki co kilka dni, przymierzam letnie ciuchy, żeby przywołać lato.
Wychodzę z domu, nawet jak nie mam po co, dla samej idei wyjścia z czterech ścian.
Z jednej strony cały czas przygotowujemy się do wesela, z drugiej - bardzo skutecznie udaje mi się odciągać od niego myśli, bo cały czas coś czytam, i niekoniecznie jest to o ślubie i weselu.


Minimalnie poprawiła się pogoda, a słonko wyjrzało zza chmur i ogrzało marudne kości.
Dziś wybił 1 czerwiec, Dzień Dziecka i równe 2 tygodnie do ślubu.
Równo dwa lata temu, końcem maja, niechętnie pojechałam do Warszawy i szczęście uśmiechnęło się do mnie zza stolika dyżurnego.
Miało 188 cm wzrostu, spojrzenie przesłonięte służbową czapką i zasłoną z długich rzęs i rejestrację samochodu z takimi samymi literkami jak ja.
Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że w taki sposób poznam swojego przyszłego męża ;).
Teraz, choć pamiętam, że i przed tą Warszawą byłam szczęśliwa, nie wyobrażam sobie, że mogłoby być inaczej, bo teraz nie wyobrażam sobie, że mogłoby nie być jego.
Tego, który wczoraj wykończył za mnie nielubiany czerstwy, razowy chleb na zakwasie, który kupiłam pod wpływem impulsu dla chrupiącej piętki, a po dwóch dniach kręciłam nosem.
Tego, który wczoraj przed północą wybiegiwał za mnie MOJEGO kota, bo mnie usidliły w bólu zatoki.
I tego, który dzisiaj wstawał do pracy cichaczem, żeby mnie nie budzić, a przed wyjściem do pracy pochylił się nade mną i cmoknął w rozczochraną głowę, wokół której kwitły rozpuszczone, nieumyte przez ból włosy i gdzie wśród miękkości poduszki, spał zwinięty w precel Blue.

Zdecydowanie więc, dwa lata wstecz wspominam jako jedno długie niekończące się pasmo szczęścia, maj łamany na czerwiec jako najmilszy okres, Warszawę jako przedsionek do zakochania, a truskawki jako remedium na całe zło tego świata, przedślubną s****kę i niepogodę.

























































































Komentarze

Popularne posty z tego bloga

wróciłam!

Musiało upłynąć trochę wody, musiał mnie zacząć boleć kręgosłup, żebym doszła do wniosku, że szczupłość nie równa się zdrowie, ale z dumą melduję, że wróciłam do dobrej kondycji. Kondycję bardzo łatwo stracić, a ciężko do niej wrócić. Moja poszła razem ze zmianą pracy, związkiem, przeprowadzkami i zmianą trybu życia na chill, kocyk i kotki. Więc tak naprawdę już parę lat temu. I nie potrafię, powiedzieć czemu, bo nikt mnie siłą pod tym kocem nie trzymał, koty naprawdę nie są aż tak absorbujące, a ja przecież zawsze byłam trochę ADHD. Wprawdzie gdzieś tak w covidzie, kiedy namiętnie udzielałam się w nieswoim ogródku - tzn. głównie woziłam taczki i chciałam wozić taczki, uznałam, że siłę jakąś tam mam. Ale nic poza tym. Przez to lato dbałam o siebie. Dużo spacerów, dużo roweru, trochę biegania. I bieganie też mi wychodziło - w sensie więcej było biegania niż chodzenia, zakwasy też były solidne, a ja czerwona jak cegła, więc oszustw nie było. Wraz z nadejściem roku szkolnego zmieniłam się

po turecku +

Nowy Rok zaczęłam kupieniem wielkiego fioletowo-miętowego bidonu i piłki do fitnessu. Nooo i zakwasami w brzuchu.  I wcale nie miałam postanowienia dbania o formę, bo zmianę trybu życia wdrożyłam już jakiś czas temu - po prostu.  Nie robię żadnych noworocznych postanowień, chyba, że takie wewnętrzne, bardziej osobiste, dotyczące zmian w sobie samej, ale które nie są jakoś bardzo górnolotne. Z wysokości szybko się spada. Odkąd wróciłam do pracy, cierpię na brak czasu na czytanie, ale w poprzedni weekend nadrobiłam wszystko. I udało mi się zrobić Killera Chodakowskiej - zapomniałam już, jak on kopie. Nie wiem, może znacie bardziej intensywne ćwiczenia, ale dla mnie Killer jest z tych ćwiczeń, które naprawdę dają w D. Ale z niewiadomych przyczyn (a może z tych, że jednak długo siedzę i pracuję) ostatnio dość mocno doskwiera mi kark, w ten weekend uprawiałam więc ćwiczenia dla seniorów pt. "Zdrowy kręgosłup". Lol. Poza tym mamy mrozy, dzień dalej parszywie krótki, auta nie chcą n

łapówka

Jeśli mylicie buraki z brokułem, kiedy piszecie listę zakupów, a zamiast "napiwek" mówicie "łapówka", to najpewniej przeszliście covida, jak ja. Nie kaszel, nie siedzenie w domu, a mgła umysłowa, jaka potem opada jest definitywnie NAJGORSZA. Zdarzyło mi się jeszcze zapomnieć PINu do telefonu (ale używałam go bardzo dawno, bo telefon nowy, więc nie musiałam go resetować jak poprzedni co dwa dni...), schować solniczkę i pieprzniczkę grzybki do szuflady obok tej właściwej i wziąć złe kluczyki do samochodu, kiedy przed Świętami jechałam na szybką rozgrzewającą herbatkę z koleżanką. Ale na usprawiedliwienie dodam, że to ten sam model, mój jest tylko mniej odrapany (głównie dlatego, że nasze auto odrapałam ja, a teraz mam pożyczone od rodziców, zanim doczekam się swojego miętowego dziecka ;)). Okres przed Świętami był średni, bo jak mi wyskoczył pozytywny test, zostałam już te parę dni w domu, zwłaszcza, że czułam się słabo i łapałam wszystko jak pelikan (np. wyglądałam b